Relacje

- Z prądem pod prąd

Po 33 dniach zakończyła się wyprawa "Z prądem pod prąd" Artura Labudy i Roberta Paseckiego. Panowie płynęli od Bieszczad w stronę Świnoujścia. Przepłynęli sześć rzek i jeden kanał: San (odcinek Żurawin-Sandomierz), Wisłę (Sandomierz-Bydgoszcz), Brdę (Bydgoszcz Brdyujście-Bydgoszcz Okole), Kanał Bydgoski (Bydgoszcz Okole-Nakło nad Notecią), Noteć (Nakło nad Notecią-Santok), Wartę (Santok-Kostrzyn nad Odrą) i Odrę (Kostrzyn nad Odrą-Świnoujście). Razem to około 1300 kilometrów.

Artur Labudda ma 36 lat, pochodzi z Helu. W wyniku wypadku kolejowego 23 lata temu stracił obydwie nogi i od tego czasu porusza się na wózku inwalidzkim. Początkujący podróżnik ze sporym doświadczeniem. Ma na swoim koncie wyprawę na Syberię radzieckim UAZ-em 452. Był głównym pomysłodawcą, organizatorem i czynnym uczestnikiem tej wyprawy. Przygotował i samotnie wyruszył quadem w liczącą 6 200 km wyprawę dookoła granic Polski.
Robert Piasecki również ma 36 lat. W 2003 roku uczestniczył w wspólnej wyprawie z Arturem Labuddą po bezdrożach Syberii. I tak już mu to pozostało. W ciągu kilku ostatnich lat organizator i uczestnik wypraw górskich w Kaukaz Północny, Krym, Karpaty Wschodnie.

Robert Piasecki i Artur Labuda

Codziennie, przez całą podróż, Robert opisywał jej przebieg w dzienniku wyprawy na stronie www.zprademipodprad.blogspot.com. Poniżej przedstawiamy relację z kilku dni ekspedycji.

"Dzień 1 - 14 czerwca 2011
Przebyta odległość: 29 km

A wiec nastał dzień spływu. Z pomocą Tomka dojechaliśmy do wcześniej upatrzonego miejsca w miejscowości Zwierzyń. Rozpakowanie i zapakowanie kajaka zajęło nam chwile czasu. Wystartowaliśmy dość późno bo około 14.30. Dopisało nam szczęście bo dziś zaczęto spuszczać wodę z elektrowni wodnej wiec mamy większy poziom wody. Ale początek nie był taki radosny, przepłynęliśmy 50 m i utknęliśmy na płyciźnie, niski poziom wody zmusił mnie do przeciągnięcia Artura z kajakiem blisko 500 m do spustu wody z elektrowni. Potem poszło już w miarę gładko, poziom wody nie za wysoki ale pozwolił nam na w miarę bezpieczne przepłyniecie odcinka górskiego Sanu. Odcinka wymagającego sporego skupienia aby nie uderzyć w podwodne głazy, nie zawsze się nam to udawało ale kajak zniósł to bez usterek. Minęliśmy Lesko gdzie jeszcze raz pożegnaliśmy się z czekającym na nas Tomkiem. Potem San zwolnił nurt leniwie się rozlewając w malowniczych pejzażach mijając po drodze największa wyspę na Sanie. Z drobnymi perypetiami dotarliśmy do zastawki w miejscowości Zagórz-Zasław, paradoksalnie spust wody z elektrowni i wyższy stan wody uniemożliwił nam spływ poprzez jaz. Czekała wiec nas pierwsza przenioska. Ze względu na godzinę 18.30 postanowilismy na dzień dzisiejszy rozłożyć obóz na drugim brzegu a rano przenieść kajak i bagaże. Dzięki pomocy napotkanego uczynnego miejscowego chłopaka (dzięki serdeczne Patryk) udało się bez większych przeszkód "wyslipować" Artura oraz kajak przez przybrzeżne szuwary. Potem ustawiliśmy namiot nad samą zastawką która swym szumem będzie nas tulić do snu i rozpoczęliśmy obozowa prozę życia.

Dzień 5 - 18 czerwca 2011
Przebyta odległość: 34 km

Wystartowaliśmy dość późno, o godzinie 11.00, bo rano suszyliśmy cały dobytek w słońcu. Ja w tym czasie poszedłem odebrać laptopa oraz telefony które pozostawiłem w niedalekim gospodarstwie do ładowania. Dzięki gościnności rodziny Kutyla z Grabowieca mogę min. prowadzić dalej blog. Spotykając na swojej drodze taką bezinteresowna pomoc rośnie radość w człowieku, że w tym zagonionym świecie jest jeszcze czas na wzajemną pomoc. San w ciągu nocy znowu obniżył linię brzegową o 50 cm., przeraża nas to wysychanie rzeki. Jest mniej głazów, ale za to coraz więcej wystających konarów drzew ukrytych w wodzie, co przy niskim prądzie czas jest trudne do zauważenia. Do tego występują wysokie niedostępne brzegi, często klify pełne dziur z gniazdami jaskółek. Kilka razy udało się nam spotkać bobry i czarne bociany. Płynęło się dość trudno ze względu na przeciwny wiatr który powodował czasem, że wiosłowaliśmy pod prąd. Przed Jarosławiem w m. Zagoda pod mostem most kolejowym Jarosław-Hrebenne czekała na nas przykra niespodzianka, próg wodny pełen szyn i głazów utworzony z wysadzonego w czasie wojny mostu. Przeszkoda nie jest oznaczona żadnym znakiem ostrzegawczym, a jest dość niebezpieczna przy próbie przepłynięcia. Dobrze mięliśmy ja w opisie kajakarskim Błękitnego Sanu. Sporo się natrudziliśmy aby przerzucić kajaki bezpiecznie na druga stronę. Nieoceniona okazała się pomoc naszego trzeciego, przypadkowego uczestnika spływu, czyli Andrzeja. W m. Nielepkowice, dawnej wsi flisackiej skąd wyruszały niegdyś tratwy i galery ze zbożem do Gdańska, zrobiliśmy zakupy. Wieś jest nad podziw zadbana, a ludzie szalenie uczynni. Mimo tego postanowiliśmy popłynąć dalej i tradycyjnie rozbić obóz w zakolu rzeki na piaszczystej niedostępnej łasze. Spływ zakończyliśmy o godzinie 20.00. Potem tradycyjny wieczorny kocioł, rozbicie obozu i najprzyjemniejsza rzecz: telefony do rodziny. Wraz ze zmrokiem przyszedł ulewny deszcz i to co wysuszyliśmy znowu zamokło :-)

Dzień 10 - 24 czerwca 2011
Przebyta odległość: 58 km

Rano żegnani przez Michał, Ela oraz ich psa opuszczamy z Andrzejem o godzinie 9.00 gościną przystań oraz Kazimierz. Przepływając obok promenady na wale wzdłuż której stały zacumowane pseudo łodzie wikingów czy galeony trafiła się też perełka o której dowiedzieliśmy się od miejscowych. Najstarszy w Europie tylnokołowiec "Kazimierz Wielki" niestety już bez napędu parowego zamienionego na silnik wysokoprężny ale z zachowa niezmienioną nadbudówka oraz kominem. Parę kilometrów za miastem doganiamy 4 kajaki. Grupa właśnie wystartowała w kierunku Warszawy gdzie ma zamiar przybyć w niedziele, my planujemy przypłynąć dzień wcześniej. Ale ustaliliśmy ze gdyby co ustawimy wspólny obóz, płyniemy razem prawie godzinkę rozmawiając o naszym spływie, a nasz niemiłosiernie brudny kajak budzi podziw za przebyta drogę. Generalnie jakoś traktują nas z podziwem bo po 9 dniach mamy opanowane perfekcyjne manewrowanie i ślizgamy się po rzece jak wodolot, no cóż nie czujemy się w pełni profesjonalnymi kajakarzami ale może nasze spalone twarze i zarost mówią co innego ;-) Mijamy wspólnie Puławy, potem zerwał się wiatr, wiec musieliśmy silniej nacisnąć na wiosła i za którymś zakrętem grupa i Andrzej zostali w tyle. Rzeka ożywiła się zwiększył się ruch, statków motorówek. Dzisiaj święto wiec ludzie gromadnie wylegli na plaże i nabrzeża, opalać się, palić grille i spędzać czas z rodziną. Czasem spędzanie czasu polegało na piciu piwa, wrzaskach przy głośnej muzyce disco polo z stojącego obok auta. Ale nasza wściekłość połączona z bezsilnością wzbudzili dwaj chłopacy na jadący quadzie i wyrywający na brzegu i plarzy wiechy nawigacyjne. Wrrrrr. W Dęblinie podziwialiśmy stojący przy samej rzece fort z okresu I wojny światowej, miły widok dla oka pasjonata historii. Za Dęblinem znowu doganiamy grupę kajaków, tym razem ojcowie z swoimi 3-5 letnimi pociechami płyną do Góry Kalwarii. Dzieciakom z ust nie schodziły uśmiechy, maja dzieciaki radochę ze spływu. Płyniemy pomiędzy wyspami i mieliznami, pojawiło się sporo zwierząt gospodarczych, wielokrotnie mijaliśmy przyglądające się nam z brzegu krowy i konie. Miało to też i minusy, na koniec dnia gdy szukaliśmy dogodnego miejsca na obóz, kilka wytypowanych przez nas plaż i wysp upstrzonych było pozostałościami procesu trawiennego krów. Za którym razem udało się nam trafić na piękna i czystą zadrzewianą wyspę gdzie około 18.30 rozbiliśmy obóz na plaży. Widok mamy "bezcenny" a i dodatkowo wodę cieplejsza bo ogrzana w pobliskiej największej polskiej elektrowni węglowej w Kozienicach ;-) Teraz siedzimy i czekamy na Andrzeja i być może resztę kajaków.
P.S. Artur dzisiaj na początku spływu zgubił zapalniczkę, przezywał katusze mając papierosy, a nie mogąc ich zapalić. Zapasowa zapalniczka leżała gdzieś na spodzie komory. Nie muszę wspominać ze miało to olbrzymi wpływ na prędkość spływu. Opanowaliśmy tez dzisiaj nowy manewr, nazwany przez nas "Szalonym Iwanem". Wisła tworzy czasem olbrzymie wiry, gdy wpłynie się w coś takiego momentalnie obraca kajak o 180 stopni, staramy się tego unikać, ale czasem zdarza się nam spojrzeć z innej perspektywy płynąc tyłem.

Dzień 15 - 28 czerwca 2011
Przebyta odległość: 59 km

Dzisiejszy dzień przyniósł nam sporo niespodzianek. W nocy padał deszcz i Narew sprawiła nam nie lada psikusa. W wyniku opadów w górze rzeki wezbrała i zabrała nam wyciągnięty na plaże kajak. Fakt stwierdziliśmy około 4.00 spora nerwowość i bieganina. Pozostaliśmy odcięci na wyspie. Próby kontaktu z wędkarzami na brzegach spełzały na niczym. Machanie pomarańczową kurtką, krzyki czy sygnały gwizdkiem ratunkowym na nic, oni tylko k...wa wpatrzeniu w te spławiki. Telefon WOPR-u w pobliskim Nowym Dworze Mazowieckim nie odpowiada, może za wcześnie dzwonimy (?). W międzyczasie przepłynęło kilkoro łodzi z wędkarzami, zero reakcji na sygnały oni tylko w te spławiki. Teraz wiemy jak się czują na bezludnej wyspie widząc przepływający obok statek. Około 6.00 po pantominie, okrzykach i gwizdkach udało się zwrócić uwagę jednej z łodzi. Jej właściciel Pan Tomasz Wilpiszewski po wyjaśnieniu sytuacji bez wahania zgodził się popłynąć kilka kilometrów w dół rzeki. Daleko nie trzeba było szukać bo za pobliskim mostem i zakolem kajak sobie spokojniutko leżał na plaży na jednej z wysepek. Wzięliśmy uciekiniera na hol i pomalutku wracaliśmy do obozu. Dłużej trwało holowanie niż szukanie bo kajak tańcował jak młode źrebię przy większej prędkości. Na piaszczystym brzegu wyspy czekał Artur patrząc z niedowierzaniem na odnaleziona zgubę. Nigdy nie należy tracić nadziei. Pan Tomek pomógł nam bezinteresownie i za nic nie chciał rekompensaty, pożegnał się i popłynął sobie na wędkowanie. Życzymy mu oby zawsze miał udane połowy. Szybki przegląd kajaka, nic nie ubyło nic nie przebyło ;-) Zjedliśmy śniadanie, pakowanie i jak by się nic nie wydarzyło wypłynęliśmy o 8.30. Aura nam sprzyjała, mały wiatr, słoneczko, jednakże po przepłynięciu 12 km zrobiliśmy sobie godzinny odpoczynek na piaszczystej wyspie. Gdy odeszły emocje, zachciało się potwornie spać i musieliśmy odespać wcześnie zerwany poranek. Około 12.00 ruszyliśmy dalej robiąc zakupy w m. Czerwieńsk. Polecam wszystkim ta miejscowość, piękna stara drewniana zabudowa, mili ludzie i spokojna atmosfera. Miejsce to tez jest trwale związane z historią Polski, bo właśnie tu Władysław Jagiełło przeprawił swoje wojska przez most pontonowy i ruszył na Grunwald. Płyniemy dalej mijając Wyszogród a na skarpie rzeki fragment rozebranego pod koniec XX wieku najdłuższego drewnianego mostu w Europie. Zaraz obok mijamy zespół holownika z barką płynący z Trójmiasta wiozący fragment mostu północnego do Warszawy. Prawdopodobnie utknęli na mieliźnie bo zamieszanie było przy nich spore. I na tym dzień skończył swoje atrakcje, płyniemy wśród wysp poprzez odludne tereny, nurt coraz bardziej słabnie, wiec trzeba ostro wiosłować. Wiatr całe szczęście wieje tylko czasem w twarz. Około 19.00 za 607 km rzeki odnajdujemy dogodne miejsce na obóz na piaszczystej wyspie. Rozbijamy obóz i rozpoczynamy wieczorny rozgardiasz. Jutro chcemy przepłynąć przez Płock i wpłynąć już na wody Zalewu Włocławskiego, aby za dzień następny przekroczyć zaporę.

Dzień 20 - 3 lipca 2011
Przebyta odległość: 38 km

Pobudka o 07.00, pakowanie, śniadanie a na koniec pyszna kawa zaserwowana przez Asie. Za oknem mżawka i pochmurno. Z cała rodzina Sławka jedziemy do przystani, kajak leżał na ośrodku wioślarskim tak jak go zabezpieczyliśmy. Pakujemy na wózek i przez nikogo nie niepokojeni ciągniemy go na slip, potem pakowanie i pamiątkowe zbiorowe zdjęcie. Odpływamy około 11.00 pozostawiając na brzegu do końca nas żegnających Sławka i Joannę z ich Land Roverem w tle. Miła to była gościna, chciało by się jeszcze, ale szlak wzywa. Do następnego spotkania, zatem pozdrawiamy, raz jeszcze dziękujemy za pomoc i wspaniałe przyjęcie. Żegnamy gościnny Toruń. Rzeka nam dzisiaj sprzyja, mimo pochmurnego nieba, przelotnej mżawki płyniemy bez wiatru, a prąd rzeki dobrze nas niesie. Wiosłując chwilami osiągamy średnią prędkość na poziomie 8 km/h, koryto rzeki jest uregulowane bez mielizn, a nabrzeżne ostrogi całe, nie porozbijane, przez co nie tworzą podwodnych kamiennych progów. Po przepłynięciu 5 km na jednej z ostróg widzimy żegnających nas ponownie Sławka i Joannę. Przy okazji poinformowali na, że przed nami płynie na lekko jakiś dwuosobowy kajak. Próbujemy go dogonić, lecz mimo nadanego szybkiego tempa nic nam nie ukazuje się na horyzoncie. Mijamy stanicę WOPR-u w Solcu Kujawskim, gdzie dyżurny macha nam pozdrawiając. Nieco dalej przepływamy obok gromady barek z wydobytym piaskiem na pokładzie. Daleko, daleko majaczą zabudowania Bydgoszczy. Mijamy ujście starej Brdy i o godz. 15.00 wpływamy na 772 kilometrze Wisły w ujście nowej Brdy. Żegnamy Wisłę po której wodach przebyliśmy 480 kilometry. Mijamy po lewej stara śluzę i podpływamy pod nowa. Z tablicy zamocowanej na jednym z filarów czytamy zapisana ręcznie flamastrem informacje odnośnie godzin otwarcia i nr telefonów. Z godnie z planem planujemy zanocować aby od 07.00 rozpocząć śluzowanie. Szukamy dogodnego wejścia dla Artura, musimy się cofnąć w okolice starej śluzy gdzie znajdujemy dogodne miejsce na obóz. Skończyły się piaszczyste łachy i wyspy, zaczęły się błotniste strome niedostępne brzegi, skończył się też nurt, czeka nas 14 km pod prąd rzeki Brdy, a potem stojąca woda w kanale. Rozbiliśmy obóz o 15.30, zabezpieczamy kajak, planujemy wstać wcześnie i spróbować w godzinach otwarcia śluz tj. 07.00-15.00 przepłynąć przez działające śluzy i uniknąć przeniosek.

Dzień 27 - 10 lipca 2011
Przebyta odległość: 73 km

Pobudka o 06.10, wczorajszy maraton daje trochę znać po kościach, na dodatek jakoś tak przez cała noc budziliśmy się jakoś bez powodu. Widać niemiecka strona nam nie służyła. Wszystko mokre po wczorajszej burzy, zbieramy się i ruszamy o 07.30. Przepływamy obok przeprawy promowej obsługiwanej przez prom o napędzie boczno kołowym o wdzięcznej nazwie "Bez Granic". Tuż obok stoi cumowany rodzynek wyróżniający się sylwetka i piszczałkowatym kominem holownik parowy "Kuna" niedawno zresztą odrestaurowany, piękny to widok. Płyniemy dalej walcząc z przeciwnym wiatrem i falami, płynie się troszkę gorzej niż wczoraj. Po drodze mijamy idący w górę polski holownik pchacz. W pewnym momencie na brzegu widzimy namiot a obok zacumowany kajak, załoga niemieckie małżeństwo w sile wieku zmierzające do Szczecina. Zegnamy się i płyniemy dalej bijąc kilometry. Mijamy malowniczo położoną m. Neuglitzen a chwilkę potem za mostem stara fabrykę celulozy z czasów wojny. W pewnym momencie mijamy znana już z Wisły tabliczkę kilometrażowa o nr 666 tym razem to jest kilometraż Odry. Przepływając obok jednej z polskich wiosek Artur rozpoznaje znajome miejsca z poprzedniej wyprawy na quadzie dokoła granic Polski. Cały czas towarzysza nam słupki graniczne polskiej i niemieckiej strony. Mijamy olbrzymią żwirownie z basenem portowym i zacumowanymi barkami, autostrady pożerają olbrzymie ilości żwiru. Mija nas sporo niemieckich łodzi idących w dół rzeki w większości załogi stanowią ludzie w wieku emeryckim. Po stronie niemieckiej na wałach przeciwpowodziowych wypasają się stada owiec z rzadka krów. Mijamy miejscowość Ognica a zaraz potem Widuchowa tuz za nią wpływamy w jaz i wkraczamy na Odrę Zachodnią. Pierwotnie planowaliśmy płynąc standardowym szlakiem przez j. Dąbie omijając Szczecin. Zmieniliśmy plany planujemy zanocować na stanicy wodnej w Gryfinie a na drugi dzień przepłynąć przez Szczecin. Wersja ta ma swoje zalety ze płynie dalej wzdłuż granicy, potem będziemy płynąc kanałami żeglugowymi poprzez Szczecin do Trzebieży. Minus tego taki ze kończy się nam rozpiska kilometrażowa trasy. Wkraczamy na nieznane dla nas wody, lewa strona (niemiecka) zagospodarowana, prawa to zarośnięta chaszczami dżungla. Mijamy sporo łodzi oraz dwa kajaki wszystko z obsadami niemieckimi. Przepływamy obok dwóch malowniczo położonych miejscowości, niestety nazw nie znamy, podziwiamy dostosowanie nabrzeży do celów turystycznych. Wszędzie pomosty o różnych wysokości i obowiązkowo slip do spuszczania łodzi. Oj daleko nam jeszcze do Europy. Walcząc z falami w towarzystwie kilku napotkanych kajaków docieramy do stanicy wodnej "Na Międzyodzrzu" w Gryfinie około 19.30. Po ustaleniu możliwości rozbicia namiotu , wypakowujemy się i korzystamy z udogodnień stanicy. Ładujemy telefony i korzystamy z prysznicy. W międzyczasie przyjeżdżają znajomi Artura z Gryfina Mieczysław i Ewa dostarczając nam kolacje oraz pieczystego kurczaka z domowym chlebkiem na śniadanie. Dla steranych kajakarzy była to uczta o której nawet nie marzyli.

Dzień 33 - 16 lipca 2011
Przebyta odległość: 8,76 km

Pobudka około 07.00, kończenie pakowania. Upychamy graty w kajaku, troszkę inaczej niż zwykle aby przyśpieszyć potem wyładunek. Około 9.00 śniadanie obfite bo właściciele mariny dbają o nasza kondycje. Pełen szacunek dla właścicieli mariny, ich bezpośredności i dość specyficznego poczucia humoru. Generalnie miło wspominamy pobyt w marinie "Karsibór" przy pierwszej lepszej sposobności postaramy się znowu odwiedzić. Organizujemy pamiątkową fotografia z poznanymi przyjaciółmi i właścicielami mariny, potem ruszamy w drogę. Około 10.00 start, zapowiedzianych kajakarzy jakoś nie widać, towarzyszą nam dwie motorówki z przyjaciółmi. Dopływamy do mostu na wyspę Karsibór. Za mostem oczekuje na nas asysta w postaci okrętu straży granicznej SG-214. Przybijamy do rufy krótkie omówienie sytuacji. Artur udziela wstępnego wywiadu. Ruszamy po przepłynięciu przeprawy promowej. Płyniemy Świną omijając kanał Mieliński unikając tym samym ruchu przepływających statków. Cały czas towarzyszy nam SG-214 z telewizją na pokładzie oraz nasi ostatnio poznani przyjaciele na motorówkach. Troszkę tak dziwnie się wiosłuje mając przed sobą obiektywy kamer, nowe doświadczenie które nas w sumie bawi. Przepływamy obok stoczni "Odra" i wpływamy do kanału żeglugowego, ruch spory. Troszkę walczymy z falami wywołanymi przez przepływające statki. Niesamowite wrażenie robi na nas prom "Polonia" pod którym przepływamy. Nasz karaluch na jej tle to ledwie drobina. Czekamy aż przepłyną promy miejskie i szybki skok na druga stronę kanału. Ponownie chwila przerwy jakiś gazowiec cumuje do terminala, trzymamy się poleceń załogi SG-214. Ruszamy za około 11.30 wpływamy do mariny w basenie północnym. Wita nas komendant miejscowego Morskiego Oddziału Straży Granicznej, oraz cały tumult dziennikarzy. Brniemy przez to całe zamieszanie medialne, miłym zaskoczeniem było przywitanie nas przez Prezydenta Miasta Świnoujścia. Po całym tym tumulcie powoli rozpakowujemy kajak i naprowadźmy telefonicznie naszego kolegę Marka który przyjechał po nas i nasze graty. Kilka telefonów do przyjaciół którzy nas wspierali w czasie spływu. Chyłkiem tez podchodzą do nas żeglarze którzy obserwowali ten cały zgiełk. Gratulują sukcesu ;-), są chwile na rozmowy z żeglarska bracią. Podjeżdża Marek z kolegą, powolutku znosimy cały majdan do samochodu i montujemy kajak na dach auta. I to już praktycznie koniec. Zaczęliśmy w Zwierzyniu w Bieszczadach zakończyliśmy w Świnoujściu nad morzem. Za nami całe mnóstwo przygód i cały bagaż doświadczeń. Przepłynęliśmy 1298 kilometrów i 760 metrów naszym kajakiem niby nic a jednak coś. Wracamy powoli chyłkiem do domu już bez fleszy i jupiterów."

Relacje na Włóczykiju 2011