Relacje
- Afryka Nowaka - wyprawa szlakiem Kazimierza Nowaka. Relacja z etapu 11 i 12
Uczestnicy wyprawy zaliczają dziś 384 dzień sztafety szlakiem Kazimierza Nowaka. Przemierzają tereny Namibii. Poniżej przedstawiamy dwie relacje z dwóch zakończonych w ostatnim czasie etapów - RPA II i Namibia I
Relacja z 14-16.10.2010 - etap 11
"O zachodzie słońca rozbiłem mój namiot nad Rzeką Słoniową po trudnym dniu jazdy - raczej przechadzki (K.Nowak)
Jak opisać dzień, który polegał tylko i wyłącznie na pokonywaniu kolejnych kilometrów? Tylko droga, przełęcze, my i niekończące się serpentyny, można ducha wyzionąć. Późnym popołudniem szukamy miejsca na nocleg. Z uwagi na bardzo duże odległości między miasteczkami, nasze zmęczenie, do granic możliwości objuczone brennabory, podejmujemy szybką decyzję: następna farma będzie nasza. Jednak mijają kilometry, a tu nic nie widać. Gdy człowiek "pada" na twarz, marzy tylko o tym, żeby złożyć już gdzieś swoje strudzone członki. Z całą pewnością nie myśli o podziwianiu flory i fauny, w takim stanie trudno mu się tym ekscytować. Kolejna złapana guma, wymuszony postój, a pobocza jak nie ma, tak nie ma. Wielkie ciężarówki mijają nas w odległości 25-40 cm, podmuch jaki robią miota nami jak chorągiewką. Nie mamy czasu na klejenie dętek, ani na zmianę dętki, podmieniamy koło z przyczepki i jedziemy dalej. Za kolejną górką czeka nas nagroda. Po obu stronach drogi stoją dwie farmy, którą wybrać? Decydujemy się na tą, której wewnętrzna droga usłana jest palmami i przepięknymi kwiatami. Z gospodarstwa wybiega mały york i próbuje nas pogonić. Na własną odpowiedzialność jedziemy dalej, aż w końcu pojawiają się właściciele. Po krótkiej prezentacji zapraszają nas do siebie na posiłek i nocleg.
Eksperci od asfaltu
Wczesnym rankiem wyruszamy dalej, przed nami około stu kilometrów do Calwiniam. Pojawiają się nasze ulubione zjazdy i podjazdy, chociaż chyba powinnam napisać podjazdy i zjazdy. Robi się coraz cieplej, podjazdy są coraz bardziej strome, operujemy przerzutkami, zmęczenie daje o sobie znać. Do Citrusdal mamy około piętnastu kilometrów, zatrzymujemy się na posiłek: buła z bananem, jabłka i ciepła, niestety już , woda. Monotonia trochę nas już męczy, ten sam krajobraz, wyschnięta roślinność, gorące powietrze, brak wszelakiej zwierzyny i asfalt, który "zatrzymuje" nas w miejscu.
Staliśmy się już ekspertami od asfaltu:
1. Jak masełko - mknie się nim niczym błyskawica
2. Jak serek wiejski - zatrzymuje nas w miejscu
3. I trzeci - cofający
Postrzępione majestatyczne szczyty gór
W Citrusdal zatrzymujemy się na dłuższy pobyt. Dawno nie jadłam tak pysznych naleśników z lodami i bananem - "niebo w gębie", prawdziwe delicje. Pokrzepieni pędzimy dalej. Wjeżdżamy w górską krainę Cedeberg Wilderness Area, prawdziwy raj dla amatorów pieszych wędrówek, na pewno nie rowerowych. Gdy zachodzi słońce, postrzępione majestatyczne szczyty gór tworzą nieziemską czerwień, nietypowe formacje skalne wyginają horyzont w przedziwne kształty, a spienione strumyki niosą obietnicę ochłody. Można tu zobaczyć buszmeńskie rysunki naskalne, natknąć się na przeróżne gatunki zwierząt (pawiany, małe antylopy, lamparty - ich niestety, a może stety, nie widzieliśmy). Można tutaj podziwiać rzadkie górskie gatunki roślinności fynbosu - delikatne protee śnieżne i powykrzywiane cedry Clanwilliam.
Dirty road
C.W.A. obejmuje ponad 700 km 2, a dotrzeć można tam polną drogą przebiegającą między miasteczkami Citrusdal i Clanwilliam. Zboczyliśmy w nią właśnie z trasy N7. Miałam tego żałować jeszcze bardzo długo. Była to szutrowa ścieżka tzw. "dirty road" położona w bardzo malowniczym krajobrazie. Z jednej strony przepaść, z drugiej różnej wielkości skały, nigdzie żywego ducha. Właśnie tą drogą podróżował Nowak. Małe pagórki stopniowo się wznosiły. Dla osoby, która ma problemy z kolanami to prawdziwa męka. Chłopcy kolejny raz stanęli na wysokości zadania, pozamieniali sakwy, zmniejszając moje obciążenia. Po 30 kilometrach na palącym słońcu zatrzymujemy ciężarówkę pełną pomarańczy. Zapach był obezwładniający, ciepłe owoce właściwie rozpływały się nam w ustach, sok ciekł po palcach, coś niesamowitego. Wracamy na N7, a tam górka za górką, górkę pogania. Chłopacy złapali jedną gumę, potem drugą. Rozdzielamy się, razem z Asią i Leszkiem jadę do Clanwilliam szukać noclegu.
Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam
Clanwilliam to miasteczko, które słynie z największej wytwórni herbaty Roibos w kraju, rezerwatu florystycznego Ramskop oraz malowniczej drogi do pobliskiej misji braci morawskich w Wupperthal. Parę dni wcześniej obiecaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, abyśmy nie musieli szukać noclegu po zmroku, a tu zbliża się godzina dwudziesta, a my nie mamy nic nawet na oku. Po drodze Leszek łapie gumę, chyba wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Musimy przejechać jeszcze całe miasto, aby znaleźć się na miejscowym Carawan Park. Razem z Asią i Waldkiem nie dajemy za wygraną, jedziemy dalej. Dzwoni Grześ ? nie mają pompki, ręce opadają. Robi się nieciekawie, nie mamy oświetlenia, na ulicach pojawiają się tzw. "ludzie nocy", a Waldi musi jeszcze przecież wrócić po Grzesia i Leszka. Na ostatnim oddechu docieramy na camping, płacimy 170 randów i szukamy naszego zakwaterowania. Wielka połać terenu położona nad rzeką Słoniową, oświetlona blaskiem ognia robi na nas odprężające wrażenie. Rozpakowujemy rowery, a Waldek załatwia samochód i rusza na odsiecz "porzuconym" kompanom. Po kilku minutach wraca, okazuje się, że Leszek i Grześ złapali jakiś transport. Mniej więcej 20 minut później jesteśmy w komplecie. To był bardzo długi dzień, przeszło 90 kilometrów zrobione w palącym słońcu w masywie Cedeberg zmęczyłoby każdego. Ranek powitał nas lekkim wiaterkiem, mogliśmy dokładnie zapoznać się z tymczasową bazą, a było z czym.
Unia polsko-południowoafrykańska na campingu u brzegu Rzeki Słoniowej
Camping położony jest u brzegu, nad którą piętrzy się majestatyczna zapora wodna. Powoli zjeżdżają się ludzie na weekendowy odpoczynek. W pobliżu naszego miejsca rozbija się grupa czarnoskórych Afrykańczyków. Nie zdążyli jeszcze rozpakować swojego dobytku, a już tańczą i śpiewają, a ruszają się zjawiskowo. Po skromnym śniadanku ruszamy na podbój Wupperthal, wiejskiej osady odciętej od świata. Aby się do niej dostać wynajmujemy samochód i udajemy się w półtoragodzinną trasę z Clanwilliam. Faktycznie tutaj czas zatrzymał się w miejscu, nie znam drugiego takiego miejsca. Myślę, że zdjęcia najlepiej oddadzą urodę tej wiejskiej okolicy. Późnym popołudniem wracamy na camping, organizujemy sobie coś do picia i jedzenia, i przygotowujemy naszego Braja. Chłopaki znoszą nie wiadomo skąd drewno, Asia przyrządza mięso, a ja piszę kolejne relacje. Jak na pierwszy raz i to w takich okolicznościach przyrody, spisali się na medal. Co z tego, że Grzesiowi wielki kawał steku upadł prosto do żaru, przecież nie leżał tam długoJ. Dołączają się do nas kolejne osoby, dochodzi do unii polsko-południowoafrykańskiej. Tej nocy długo nie zmrużyliśmy oka? Ranek przywitał nas kolejnymi atrakcjami, tym razem wodnymi, zobaczcie sami. Jak tu nie kochać RPA..."
Relacja z 6.11.2010 - etap 12
"Cztery złamane szprychy i przerzutka - tym razem bohaterem dnia został Łukasz. A jednak przydadzą nam się zabrane z Polski części zamienne.
Wczoraj (5.11) pobudka jeszcze przed wschodem słońca (o 4:45). O godzinie siódmej wyruszyliśmy na trasę z Grunau do Ketmanshoopu, które dzieli od siebie 160 kilometrów. Po drodze, do czego się już powoli przyzwyczajamy, ani jednego domu, ani kropli wody. Tylko pustynia, piach, choć gdzieniegdzie pojawiają się już zielone drzewa. Wszystkie koryta rzek, które mijamy po drodze, są wyschnięte. I znów ciągniemy ze sobą duże zapasy wody. A w głowach jeszcze wspomnienie z kilkugodzinnej wycieczki do Fish River Canyon, na którą wybraliśmy się dzień wcześniej po dość wczesnym dotarciu do Grunau. Fish River to drugi pod względem wielkości kanion na świecie, po Wielkim Kanionie Colorado w USA. Jeden z cudów Afryki. Czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na nagranie filmowych życzeń z okazji pierwszych urodzin Afryki Nowaka?
Teraz jednak dalej posuwamy się po naszej drodze, by po około 40 kilometrach, ku swojemu zaskoczeniu, natrafić na mały blaszany kiosk. A w nim ubrana w lokówki we włosach przemiła pani sprzedająca wodę, wszechobecną na świecie Coca Colę i suszone mięso z kudu i antylopy. Przepyszne billtongi, od których ponoć można się uzależnić. Małe zakupy i ruszamy dalej.
Znów dziesiątki kilometrów pokonywane w totalnej pustce. Gdzieniegdzie z daleka widać zwierzęta. A po lewej i prawej majestatyczne góry Groot Karasberge (z najwyższym szczytem Schroffenstein 2202 m n.p.m.) i Klein Karasberge. Nasz cel: Narubis, oddalona o sto kilometrów od Grunau wieś, o której Nowak pisał, że jest w niej sklep i posterunek policji. I chociaż na naszych mapach Narubis widnieje, to w rzeczywistości nie ma po nim śladu. W miejscu Narubis istnieje dziś jedynie farma. Jedziemy zatem dalej szukając lepszego miejsca na nocleg.
Być może jedziemy o kilka kilometrów za daleko. Na 125 kilometrze trasy Łukasz zalicza upadek. Niegroźny dla niego, tylko kilka otarć, choć feralny dla roweru. Kończy się na zerwanej przerzutce i złamanych czterech szprychach. Lada chwila zrobi się ciemno. Szybko rozbijamy więc namioty na samym środku pustyni nieopodal drogi. W komórkach wciąż brakuje zasięgu. Udaje się nam postawić namioty tuż przed zerwaniem się wichury, która trzaska piachem we wszystkie szczeliny - namiotów, ubrań, sakw, rowerów. I tak przez pół nocy.
Budzimy się o szóstej rano. Joanna, nasz pokładowy mechanik, zabiera się za naprawę roweru, ratując nas przed utknięciem tu na wiele godzin. Reszta czyści i składa sprzęt. Julia dzielnie walczy z cudem rosyjskiej myśli technicznej - kuchenką prymus, która, jak to cuda, raz działa, a raz nie. Tym razem mamy szczęście. Po kolacji batonowej jest w końcu szansa na coś ciepłego. W menu śniadaniowym królują kaszki dziecięce i kuskus. Gdy tylko rowery będą gotowe, ruszamy w dalszą drogę. Dzisiaj krótszy dystans. Zamierzamy dojechać do Katmanshoopu, odwiedzić miejsca Nowakowe, a potem pojechać dalej na północ."
Łukasz Pałka
Relacje na Włóczykiju 2011