Relacje

- Afryka Nowaka - wyprawa szlakiem Kazimierza Nowaka. Relacja z etapu 6

Dziś mija kolejny dzień wyprawy "Afryka Nowaka - wyprawa szlakiem Kazimierza Nowaka". Uczestnicy zakończyli już VI etap, poprzez Ugandę, Kongo i Ruandę. Niestety nie były to bezpieczne dni wyprawy. Oto co pisał o nich Janusz Adamski, jeden z uczestników tego etapu.

Część etapu w Kongo: Butembo - Alimbongo
Budzik nastawiony na siódmą zastaje nas w dobrych nastrojach na śniadaniu. Potem jeszcze tylko krótka wizyta oficera emigracyjnego, dwa punkty kontrolne przy wyjeździe i ruszamy w drogę. Niestety Butembo, największe miasto w okolicy, mocno rozczarowuje. Nierówne laterytowe ulice, rozpadające się budynki, chaos i bałagan. O statusie regionalnej stolicy tak naprawdę stanowią, narastające od lat przedmieścia. Beni, choć mniejsze, zdecydowanie bardziej wypełniało definicję miasta.

Przed wyjazdem szukamy jeszcze "domu kopalnianego", w którym nocował Nowak, ale jest to zadanie praktycznie niewykonalne. Butembo, tak jak wszystkie poprzednie miejsca, straciły klimat i prowincjonalność tamtych czasów. Nowak pisał o wysokogórskiej drodze, o malowniczo rozsianych wioskach, gdzieś wysoko na okalających wzgórzach. Te czasy minęły bezpowrotnie. Jedziemy drogą "oblepioną" wioskami i raczej próżno szukać dzikich, rozległych przestrzeni. Niestety wieloletni konflikt zepchnął większość ludności bliżej drogi, bliżej wojska i bezpieczeństwa. W górach ciągle rządzą rebelianci...

Dopiero tuż przed równikiem, wyjeżdżamy z laterytowej rynny na otwartą przestrzeń. Na drodze pojawia się długo wyczekiwany żwir oraz następuje chwilowe przerzedzenie wiosek. Znów wspinamy się do góry. Jest nam raźniej, bo razem z nami wspina się solidna ulewa. Jedziemy w ścianie wody, aż do Lubero.

Lubero, kolejny punkt na mapie podroży Kazika. Rozsiane na pagórkach zabudowania, ciągną się przez kilka kilometrów wzdłuż wyboistej drogi. Powietrze po burzy jest rześkie, choć jednocześnie ciężkie i wilgotne, przesycone zapachem butwiejącej roślinności.

Uważnie szukam wzrokiem domu etapowego, w którym spał Nowak prawie dokładnie 77 lat temu - 26.04.1933 roku. Dopiero przy wyjeździe z miasta dostrzegam duży budynek z napisem "Hotel". Tak, to mogło być to miejsce! Zapominam o oficjalnym zakazie fotografowania i robię kilka zdjęć "bez przyczajki". Pechowo kilkadziesiąt metrów dalej jest posterunek policji. Staję do kontroli, a w moim kierunku idzie energicznie rosły oficer w czarnych okularach - no to k... będzie jazda! Pyta o cel podróży, paszport... Jednak nie zauważył.

W górę i w górę, droga wije się serpentyną wśród soczystozielonych wzgórz, wśród bananowców i małych poletek. Nie mijamy już prawie wiosek, są gdzieś wyżej, rozsiane po zboczach, czasami tylko kilkoma budynkami dotykają drogi. Chyba w końcu dojechaliśmy do "kazikowej krainy" ;)

Dla równowagi pojawia się jednak coraz więcej żołnierzy. Mija nas kilka ciężkich wozów bojowych. Na pancerzach siedzą ranni z obandażowanymi głowami i w poszarpanych mundurach, nawet nie reagują na nasze pozdrowienia. Niektórzy wyglądają tak awanturniczo, że nie do końca wiemy czy to jeszcze armia kongijska, czy już rebelianci.

Próbujemy dojechać do Alimbongo, jednak plan okazuje się zbyt ambitny - nie ma szans! Szybko zapadający zmrok i piekielnie ciężka droga, zmuszają nas do szukania noclegu. Wrzucamy rowery na dach auta, zaznaczamy punkt na GPS i ruszamy w stronę miasta. Mijają kolejne kilometry jazdy w zupełnych ciemnościach, strachu i niepewności. Za każdym zakrętem mogą stać rebelianci, możemy zostać ostrzelani z okolicznych wzgórz. Wiele razy nas ostrzegano, aby absolutnie w żadnym razie nie jechać w nocy przez góry...

Chociaż na mapie Alimbongo zaznaczone jest, jako "duża" miejscowość, nic nie zwraca naszej uwagi przez 30km. W końcu z ulgą dojeżdżamy do szlabanu. Droga zamknięta, w nocy jechać nie można. Na posterunku stoi zepsuta ciężarówka z całym ludzkim i zwierzęcym inwentarzem i dwa busy. W wielkim zamieszaniu wypytujemy o drogę, większość pokazuje do tyłu. Trudno cokolwiek ustalić. Odkładamy temat do rana.

Atmosfera na posterunku jest coraz mniej przyjemna. Z ciemności wyłania się coraz więcej ludzi, wojskowych z bronią, policjantów. Każdy coś chce, chce coraz bardziej natarczywie. Ten papierosa, tamten buty, namiot, rower, samochód... Wiedzą, kto w górach rozdaje karty.

Jest coraz gorzej, a kolejne minuty konsekwentnie zbliżają nas do momentu spontanicznego rozdysponowania naszego wyposażenia. K..., trzeba działać!

Wyciągam naszą wizytówkę z "africoasia.com", gdzie Przemek wygląda jak rasowy policjant. Pokazuję żołnierzom i stanowczo wyjaśniam, że jesteśmy oficjalnie zaproszeni przez rząd Kongo, oraz że oczekujemy ochrony (koń by się uśmiał, ale nic innego nie przyszło mi do głowy). Szczęśliwie zyskujemy przychylność kilku wojskowych, którzy od tego czasu czują się w honorowym obowiązku zapewnić nam bezpieczeństwo - co czynią zresztą bardzo skutecznie...

Po długiej godzinie wszyscy powoli się rozchodzą i zamieszanie ustaje. Kuba barykaduje się w aucie, a my zasypiamy w namiocie. Co ma być, to będzie...

Były też przyjemniejsze sytuacje w Kongo. M.in. spotkanie z gorylami.

Goma - Goryle - Goma
W nocy rozwiewają się chmury i nad wulkanem pojawia się czerwona łuna. Dociera do nas, że Nyiragongo tylko zdrzemnął się na chwilę, że pewnego dnia znów się obudzi i z całą siłą wyrzuci z siebie kolejne jęzory lawy. Naprawdę niesamowity widok.

O świcie ruszamy w góry. Jedziemy wśród wysokich szczytów, wśród sylwetek potężnych wulkanów. Przez kilka kilometrów droga pnie się bardzo ostro w górę. W końcu docieramy do kilku zabudowań, w których mieści się biuro Parku Virunga oraz strażnica Rangersów. Krótka odprawa i wchodzimy w dżunglę. Idziemy z wizytą do rodziny Humba.

Humba to imię przywódcy stada, potężnego "srebrnego" samca. Goryle w wieku dojrzałym zmieniają na grzbiecie kolor sierści, z czarnego na srebrny.

Przez cztery godziny przeczesujemy pobliskie zbocza i nie jest to niedzielna wycieczka. W niższych partiach lasu ścieżka jest kompletnie zarośnięta, a ostre pnącza boleśnie szarpią nam skórę. Mijamy miejsce gorylego noclegu, porannego posiłku, kolejne świeże kupy, ale goryli jak nie było, tak nie ma.

Kiedy już powoli zatracamy się w "zielonym" i trawersujemy już chyba setne zbocze - NARESZCIE SĄ!

Wychodzimy z gęstwiny wprost na dużą, czarną i trochę poczochraną kulę, wpatrującą się w nas czarnymi jak węgielki, zadumanymi oczami. Na znak przewodnika wszyscy szybko zakładamy maski. To ważne, bo łatwo można zarazić młode goryle, dla których ludzkie wirusy mogą być zabójcze.

Młoda gorylica wpatruje się w nas przez kilka minut, po czym, nie przerywając drugiego śniadania, nieśpiesznie znika w gęstych zaroślach.

Przez kolejne dwie godziny towarzyszymy rodzinie Humba. To niesamowite zwierzęta. W pierwszym kontakcie gapowate i powolne, po chwili okazują się niezłymi rozrabiakami. Są mądre, silne i bardzo rodzinne. W głowie nam się nie mieści jak można skrzywdzić takiego kochanego i ufnego zwierzaka.

Wracamy do miasta i żegnamy się z Kongo. Choć dostaliśmy twardą lekcję, to polubiliśmy tych ludzi. Ludzi w większości pogodnych, życzliwych i pracowitych. Ludzi często bardzo skrzywdzonych, próbujących jednak zacząć żyć normalnie. Wybaczyć, zapomnieć i przestać patrzeć za siebie. W imię lepszego jutra, w imię nadziei i przyszłych pokoleń. Mamy nadzieję, że się uda... Trzymamy za Was kciuki!

Więcej relacji i zdjęć znajduje się na stronie wyprawy: www.afrykanowaka.pl

Relacje na Włóczykiju 2011