Gryfiński Festiwal Miejsc i Podróży - Włóczykij

ProgramBiletyNoclegKontakt / OrganizacjaKino Gryf

Afryka Nowaka zakończona! Relacja z ostatnich etapów sztafety

Ostatnie dwa etapy sztafety (23 i 24 przez Algierię) nie doszły do skutku, stąd pomysł na zorganizowanie w zamian etapów specjalnych przez Tunezję i Maroko. Natomiast finałowa część trasy przebiegła przez Francję i zakończyła się dziś w Boruszynie - rodzinnej miejscowości wielkiego podróżnika.

Po 799 dniach podróży, w środę 11 stycznia 2012 roku, w 115. rocznicę urodzin Kazimierza Nowaka, "Afryka Nowaka - Sztafeta Śladami Kazimierza Nowaka" dobiegła końca! Poniżej przedstawiamy relacje z trzech wybranych odcinków ostatnich etapów.

17 grudnia 2011; Maroko - Wyprawa Stowarzyszenia Afryka Nowaka

"Po zaciętym boju na dworcu autobusowym o cenę biletu do Marrakeszu i transport naszych rowerów, naprawdę zmęczone zachłannością bileterów i bagażowych, nareszcie zajmujemy miejsca w autobusie. Opuszczamy urocze Ouarzazate. Jednogłośnie stwierdzamy, że jazda autobusem nie jest naszym 'numerem jeden' na liście ulubionych czynności rowerzysty. Z nostalgią i smutkiem spoglądamy na przepiękne widoki przesuwające się za szybą autobusu. To przecież Atlas Wysoki i przełęcz Tizi-n-Tichka. Przepiękne, długie podjazdy i niesamowicie kręte zjazdy a w tle ośnieżone stoki. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Będzie zatem okazja aby wrócić i przejechać ten odcinek w przyszłości;)

Do Marrakeszu dojeżdżamy wieczorem. Mimo późnej pory miasto tętni życiem. To ogromna odmiana po spokojnym i ospałym południu Maroka. Jednak trochę za tłumnie, za głośno i zdecydowanie za dużo pokus;) Na każdym kroku 'patisserie', czyli po naszemu cukiernia, z mnóstwem różnorakich ciast, ciasteczek, niezidentyfikowanych łakoci oraz pyszną kawą. Zaraz obok naleśniki, szaszłyki, tajiny, kuskuse oraz stragany ze świeżymi sokami z pomarańczy za jedyne 1,7 pln za mega szklane:) No tak, po diecie z daktyli, chleba i oliwy oraz rowerowej wersji 'made by us' kuskusa (z cukrem, rodzynkami i orzechami) tak szeroki asortyment rarytasów potrafi zawrócić w głowie. I zawrócił;)

Magiczna atmosfera Marrakeszu urzeka nas. Szybko jednak opuszczamy najpopularniejszy i tłoczny plac w mieście (Jemaa el-Fna) i z przyjemnością snujemy się po wąskich uliczkach starego miasta czyli tutejszej mediny. Owoce, świecidełka, tkaniny, przyprawy, perfumy to wszystko można znaleźć na obszernym suku, gdzie zapachy i kolory mieszają się tworząc tajemniczy i orientalny klimat. Spacerując podglądamy codzienne życie mieszkańców miasta, zaglądamy do małych, poukrywanych w zakamarkach uliczek warsztacików, popijamy słodką jak ulepek herbatę z miętą, zajadamy się pysznym Raib (słodki jogurt), śmiejemy z dzieciakami wybiegającymi ze szkoły. Jest ciepło, słonecznie? I pomyśleć, że za parę dni z odmrożonymi nosami znów będziemy przyodziewać puchowe kurtki i kozaki. No ale na szczęście mamy jeszcze parę dni i dlatego decydujemy się pojechać w stronę Atlantyku i zwiedzić piękną Essaourię.

Choć bardziej turystyczna niż Marrakesz, jest zdecydowanie mniejsza i spokojniejsza. Piękne stare miasto w niczym nie przypomina marokańskich kasb i medin. Zaprojektowane przez francuskiego inżyniera Theodore Cornutowa bardziej przypomina europejskie starówki. Pikanterii i orientu dodaje panujący tu arabski chaos;) Szerokie główne ulice, tysiące misternych mozaik okalających drzwi i okna, spasione i mruczące koty wylegujące się na ulicach i arabskich dywanach oraz wszechobecny błękit i biel to właśnie klimat tego miasteczka. Wieczorem obowiązkowo słodka herbatka, którą sączymy przy dźwiękach wydawanych przez lokalną kapelę. Jednak czy to już muzyka i śpiew czy niekontrolowane dźwięki i wrzaski tego do tej pory nie jesteśmy w stanie stwierdzićJ Ale jest miło. Dodatkowo jest kupa śmiechu gdy słusznych gabarytów kucharz porywa Gosię do tańca. Wesoły grubasek przedstawia się nam jako 'marokański Makłowicz'. Jak widać 'nasi tu byli':)

Tego poranka nawoływaniom muezinów wtórują wrzaskliwe mewy. I taki duecik stawia nas na nogi skoro świt bo przecież trzeba ruszyć w powrotną drogę a tu jeszcze tyle do zobaczenia. Spacer po plaży, słodka, energetycznaJ kawka i ulubiony Raib, ostatni rzut oka na miasteczko i wsiadamy na nasze Brennabory. Kierunek Marrakesz skąd już niedługo mamy lot i gdzie będzie czekać na nas Piotr, który dzielnie przebija się przez wysokie góry. Choć piękna nadmorska trasa nas nie rozpieszcza i serwuje duecik - rowerową klasykę - czyli pod górę z porywistym wiatrem w oczy, szczęśliwe, że znów na trasie, szybko pokonujemy kolejne kilometry. A pośpiech wskazany bo w Marrakeszu przecież czeka na nas obiecana przez Piotrka imprezka przy jogurtach;) Vive la Marrakech!"
Magda

21 grudnia 2011; Tunezja - Wyprawa Stowarzyszenia Afryka Nowaka

"Celebrujemy ostatni wspólny wieczór w gronie najliczniejszej, super-dzielnej ekipy specjalnego tunezyjskiego etapu Afryki Nowaka. Wielki duch Kazika, wspaniała energia i rewelacyjna współpraca - prawie 900 km w nogach po 12 dniach codziennego pedałowania.

Na stole zaaranżowanym na tapczanie w jednym z "numerów hostelowych?" królują soczyste mandarynki, pachnące oliwki, prażona cieciorka, słodkie daktyle, na które właśnie nastał sezon (tzw. "palce światła") i inne frykasy. Flaga Algierii, która dojechała niemal pod granicę tego kraju, została odpowiednio przyozdobiona podpisami całej drużyny, a chóralne "STO LAT" zabrzmiało już tyle razy ze potraciliśmy glosy.

Ale zanim to nastąpiło, finał odbył się z przytupem - działo się, oj działo...

Dojeżdżając do Tamerzy - wysuniętego najbardziej na zachód punktu na naszej trasie - na koniec dnia czekało na nas wysokie wzniesienie i przełęcz. Takie ukształtowanie terenu skłoniło niektórych uczestników do opracowania nowych rozwiązań techniki rowerowej - jazdy na holu i hamowania podeszwowego podczas zjazdu. Stromy podjazd okazał się mniej wyczerpujący niż sądziliśmy stojąc u jego podnóża, a mimo to czekała na nas nagroda w postaci przepięknych widoków bezkresnej równiny upstrzonych łańcuchami wzniesień.

Hitem Tamerzy stało się menu w lokalnej restauracji, do której udaliśmy się całą grupą wygłodniałych odkurzaczy energetycznych. Ochrzczone mianem "prawie schabowy" panierowane sznycle z kurczaka z frytkami zastąpiły kuskus i zainspirowały do kolejnych fantazji kulinarnych z serii "co by tu się zjadło..."

Jeszcze przed rozpoczęciem ostatniej misji: zaatakowaniem granicy z Algierią, w programie znalazły się malownicze górskie oazy, a w nich kaniony i wodospady. Nasza ekipa na rowerach przebiła się przez błota, kamieniste strumienie i trzciny, by zdobyć kanion znajdujący się na przedmieściach Tamerzy. Na tym off-roadowym odcinku specjalnym zaliczyliśmy parę fikołków, ale jaka to była przygoda!

Po okolicznym zwiadzie, ruszyliśmy w dalszą trasę do pobliskiego, zachwalanego we wszystkich przewodnikach, Mides. Kilkunastoosobową, jak zwykle rozgadaną, ferajną, wjechaliśmy do typowej, kolejnej już, oazy, klucząc na kilkusetmetrowym odcinku prowadzącym wąskimi uliczkami walącej się niby-wioski, za jednym z zakrętów zastaliśmy widok, który odebrał nam mowę. Przed nami rozciągał się wielki kanion, malowany feerią pastelowych kolorów skał i popołudniowego tunezyjskiego słońca. Widok bardziej imponujący niż w naszych najśmielszych marzeniach. I znów znaleźliśmy się na planie filmowym - tym razem "Angielskiego pacjenta". Ale czas goni. Szybka sesja zdjęciowa: same panie, panie z ekipą z Lubartowa, Brennabor na tle kanionu, no i charakterystyczne ujęcie: cała ekipa w komplecie, wraz z Robertem robiącym zdjęcie "z ręki" w rogu kadru.

Nadszedł długo wyczekiwany moment: zdobyć granicę tunezyjsko-algierską, stanąć choć na chwilę na pasie ziemi niczyjej... Wraz z chwilą, gdy, zgodnie z drogowskazem, skręciliśmy w stronę granicy algierskiej, nie wiadomo skąd, do naszego peletonu dołączył quad, a potem samochód. Panowie kierujący pojazdami przedstawili się jako "garde nationalle", lokalna straż. Spodziewaliśmy się natężonego ruchu i typowego przygranicznego ożywienia. Tymczasem przywitała nas pustka, góry i cisza. Gdy posterunek graniczny był już na horyzoncie, nieoznakowany policyjny furgon wyprzedził nas, zastawił drogę i w sposób nie znoszący sprzeciwu, acz grzeczny, zabronił nam dalszej jazdy. Z rozmowy wynikało, że wytyczona przez ciągnące się po horyzont pasmo górskie granica jest bardzo źle strzeżona i w związku z niedawnymi porwaniami, wzmożono środki bezpieczeństwa czyt. ochronę turystów... Atmosfera była napięta, więc nie protestowaliśmy długo, tylko nadużywając cierpliwości eskorty, odbyliśmy sesję zdjęciową z flagą Algierii i symbolicznie przekazaliśmy pałeczkę Kasprowi i Norbertowi, którzy sztafetę śladami Kazika kontynuować będą już w Europie.

Nasza opieka w postaci dyskretnego konwoju towarzyszyła nam przez kolejne 2 dni. Nawet fakt dezinformowania ich i podziału na dwie grupy (Kamila i Norbert ruszyli z powrotem do Douz na początek największego festiwalu Saharyjskiego, z którego obszerna relacja później), nie zmylił ich i eskorta wezwała posiłki.

Dzień rowerowy dobiegał końca, więc pedałowaliśmy dalej. Po horyzont rozciągał się obszerny płaskowyż, na którym nasze namioty i tradycyjne integracyjne ognisko byłyby widoczne jak na dłoni z odległości kilkunastu kilometrów. Plan rozbicia obozowiska w okolicy kanionu legł zatem w gruzach. Na liczniku rowerowym wybiło już kolejne 20 km od granicy, minęliśmy kolejną miejscowość. Już w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i ekspresowo spadającej temperatury znaleźliśmy w miarę sensowne i osłonięte miejsce na "bush camping". Nie do końca świadomi, że mamy opiekę postanowiliśmy tej nocy robić warty w obozowisku. Namioty rozbite, odzienie rowerowe zamienione na "wieczorowe". Zabieraliśmy się właśnie za "odpalanie" kuchenek, kiedy na nasza polankę wkroczyli policjanci i grzecznie poprosili, abyśmy przenieśli się do znajdującej się w sąsiedztwie opuszczonej hali fabrycznej, gdzie już załatwili nam całonocne stróżowanie. W końcu doczekaliśmy tzw. alarmu ciężkiego - ekspresowego zwijania bush campingu, który w 15 minut zamieniliśmy na beton camping :-) Co prawda nie było ogniska, ale za to chronieni od mroźnego wiatru, w świetle czołówek i betonowego pyłu unoszącego się w powietrzu spędziliśmy kolejny, przedostatni fantastyczny wieczór. Niezawodnie wybiła cykliczna "czarna godzina", kiedy to z sakw wypruwamy zachomikowane smakołyki. Mistrzem od niespodzianek został Hrabia (Jurek).

Przed świtem ruszamy na ostatnią prostą w stronę Gafsy. Jedzie się się wyśmienicie: droga płaska jak stół, lekki wiaterek w plecy. Kolejne kilometry na liczniku biją jak szalone. Po drodze mały postój i sesja fotograficzna z wielbłądami, kilka osobników najwyraźniej chciało dołączyć do naszej karawany, ale zostały przegonione przez wielbłądziego opiekuna kamieniami. Ruszamy więc dalej, aby nie zakłócać wypasu.

Przed nami nieco dłuższy podjazd, ale po 10 dniach jazdy pokonujemy go bez najmniejszego problemu. Na końcu podjazdu nasz ulubiony znak drogowy: nachylenie 10%. I hajda w dół!!! Nabierając prędkości, ze łzami wyciskanymi przez pęd powietrza, podziwialiśmy iście baśniowy widok, rozpościerający się przed naszymi oczami. Kręty kilkukilometrowy zjazd, a u jego stóp kanion i rozciągająca się po horyzont równina otoczona górami na kształt podkowy. Na horyzoncie, w bliżej niezidentyfikowanych oparach majaczyły budynki większej miejscowości. Według drogowskazu: Gafsa 26 km. To nasza miejscowość-meta. Dotarliśmy do niej w peletonie z nieodłączną obstawą kolejnej już zmiany regionalnej policji. Kilkunastoosobowy łańcuch rowerowy prowadzony przez policyjny motor wił się pomiędzy samochodami stojącymi na zakorkowanych ulicach zatłoczonej Gafsy. Byliśmy u celu - hostel Kalf Allah. Sakwy z rowerów, rowery do jadalni, my do pokojów. Popołudnie spędzone na ostatnich zakupach, organizacji transportu i "przepakach" zleciało jak z bicza strzelił. Wieczór upłynął na "ostatniej wspólnej wieczerzy" otwierającej niniejszą relację."
Agnieszka i Julia

7 stycznia 2012; Marsylia-Paryż-Poznań-Boruszyn - Etap Finałowy

"Makaron z sosem carbonara to przepyszne, proste w przygotowaniu i niezawodne danie" - i choć może nie jest to typowe, prowansalskie danie, nim właśnie przywitały nas Letycja i Syntia, cauchsurferki z Cavaillon. Kolacja dodała nam sił i jeszcze przez godzinę zabawialiśmy gospodynie rozmową o Nowaku, sztafecie i o tym, co i dlaczego zamierzamy zrobić we Francji.

Dziś mieliśmy dotrzeć do miejscowości Montélimar. Słyszeliśmy już o niej w Tunezji - to "stolica" słodkich nougatów, przepysznych słodyczy z orzechami i migdałami. W Tunezji można było dostać podobne, z tym że na etykietach widnieje inna nazwa miejsca ich pochodzenia, dziwnie podobna do prawidłowej: Monteliard. Przed nami była ponad stukilometrowa droga, a za oknem siąpiący od świtu deszcz. Nugaty nie nęciły nas aż tak mocno, aby wyruszyć podczas deszczu, tym bardziej że nie byliśmy zaopatrzeni w jakiekolwiek peleryny przeciwdeszczowe (w Tunezji nie planowaliśmy z takich korzystać, a przywożenie ich na etap specjalny i wożenie w sakwach przez 3 tygodnie nieco mijało się z celem). Po 13tej (sic!) zdobyliśmy się na odwagę i zdeterminowani dotarciem, mimo wszelkich przeciwności, do Montélimar, skierowaliśmy się do centrum, by poszukać sklepów rowerowych lub innych mogących oferować peleryny przeciwdeszczowe.

Gdy rozpadało się całkiem porządnie, a my zdążyliśmy przemoknąć do suchej nitki, schroniliśmy się w holu pierwszego napotkanego sklepu wielkopowierzchniowego - nie znaleźliśmy w nim niestety potrzebnego produktu. W dodatku okazało się, że i mnie nie ominie korzystanie z wulkanizacyjnego zestawu naprawczego. Koło przyczepki nie zawierało powietrza. W związku z zaistniałą sytuacją: brakiem powietrza w kole i foliowych peleryn, straciliśmy nadzieję, że uda nam się rowerami dojechać do Montélimar. Przyjrzeliśmy się dokładniej trasie i uznaliśmy, że na wysokości Orange będziemy próbować "okazyjnie" przedostać się bliżej, a może nawet do samego dzisiejszego celu. Ja skupiłem się na reperowaniu dętki, a Kasper pognał do innych sklepów. Z miasta wyjechaliśmy dopiero po 15tej. Byliśmy co prawda zaopatrzeni w przyzwoite rowerowe deszczochrony, ale po deszczu nie było już prawie śladów - oprócz mokrego asfaltu i naszych, charakterystycznie pochlapanych, pleców.

Jechaliśmy prześliczną okolicą, całkiem szybko. Całkiem szybko zbliżał się też wieczór, a gdy zrobiło się zupełnie ciemno, nie mogliśmy już nawet podziwiać prześlicznej okolicy. Czuliśmy tylko jej zapach, powietrze było przesiąknięte jałowcem, mokrą ściółką leśną i nieco zmarzniętymi już polami, czasem farbami akwarelowymi, a czasem lawendą. Po deszczu nie było już zupełnie żadnych śladów, księżyc oświetlał szosę, samochody zwalniały i nie trąbiły na nasz widok - chyba zaaklimatyzowaliśmy się "rowerowo" we Francji.

Przed Orange skręciliśmy na autostradę i rozbiliśmy miniobóz tuż za bramkami wjazdowymi. Mieliśmy wszystko bardzo dobrze przemyślane: aby wjechać na autostradę należy zwolnić, podjąć bilecik, poczekać na otwarcie szlabanu - w tym właśnie czasie zamierzaliśmy dokonać wyboru odpowiedniego środka dalszego transportu. Rzeczywistość nas nieco zaskoczyła, przez około 40 minut dwukrotnie zagotowaliśmy wodę, ale przez "naszą" bramkę przejechało może kilkanaście samochodów zachęcających do "zamachania" - żaden się nie zatrzymał, jeden kierowca odmachał, a pozostali przeważnie uprzejmie odwracali głowę w drugą stronę. Masakra. Do Montélimar pozostawało ponad 55 kilometrów i 3 godziny do końca poniedziałku. Tuż za Orange spróbowaliśmy jeszcze raz szczęścia, stanęliśmy w mocno oświetlonym miejscu, tak by dobrze było widać któż my. Machaliśmy na wszystko co się ruszało. Machaliśmy z 10 minut, na jakieś 100 samochodów. Ani jeden nawet nie zwolnił, by przyjrzeć się nam, by sprawdzić choćby czy może nie potrzebujemy pomocy. Najmniejszego zainteresowania dwoma rowerzystami z żółtymi sakwami. Nie pozostawało nic innego tylko "ciąć" przed siebie - spytałem Kaspra po dwóch dniach, jak to się stało, że jednak wsiedliśmy wtedy na rowery i dojechaliśmy do Montélimar. Odpowiedział krótko: "nie wiem, w którymś momencie powiedziałeś: no to tniemy, i pocięliśmy".

Kilkanaście kilometrów przed celem, na szczęście na jednym z dość dobrze oświetlonych rond, na nieszczęście tuż przed serią wzniesień, znów najechałem na szkło. W tym miejscu upuścił je, zapewne bardzo roztargniony, francuski kierowca. Kolejne minuty stracone, tym razem na wymianę dętki. Irytacja sięgnęła zenitu - już około 95 kilometra mój organizm zaczął się bardzo intensywnie domagać zakończenia jazdy. Nogi "nie podawały" - nawet ta przerwa na naprawę koła nie pomogła - zapamiętały, że mamy dziś przejechać 100 km i ani kilometra więcej! Do miasta wjechaliśmy tuż po 1:00. Nasz gospodarz był tak uprzejmy, że wyjechał po nas na przedmieścia i popilotował do swego domu. Przejechaliśmy dziś 118 kilometrów. Niezła średnia z dwóch dni, 132 km. A na koniec ciężkiego dnia dostaliśmy po talerzu zupy dyniowej z kasztanami! Jutro nieco odpuścimy i pojedziemy niecałe 70 kilometrów - odpuszczamy też nadzieję, że w tym kraju uda się złapać stopa przez dwóch rowerzystów."

na W³óczykiju 2010

Wyszukiwarka WŁÓCZYKIJA

WYSZUKAJ WEDŁUG FRAZY LUB DATY

wybierz datę:

podaj rodzaj sortowania:

z tekstem w nazwie lub autorze:

WYSZUKAJ WEDłUG KATEGORII

wybierz kategorię:

wybierz numer festiwalu lub zaznacz inne pokazy:

podaj rodzaj sortowania:

WYSZUKAJ VIDEO

wybierz numer festiwalu lub zaznacz inne pokazy:

podaj rodzaj sortowania:

POLECAMY