Relacje

- Afryka Nowaka - wyprawa szlakiem Kazimierza Nowaka. Relacja z etapu 19 i 1/2

Etap "19 i 1/2 - KapTOUR!" już zakończony. Misjonarze przekazali pałeczkę liderom etapu 20 i przyszedł czas na wspomnienia. Przedstawiamy fragment opowieść z etapu KapTOUR! autorstwa jednego z uczestników - brata Roberta Wieczorka.

Radość
Przypominam sobie, jak przed laty jeden z mych braci misjonarzy, Mirek, po powrocie z urlopu, opowiadał z podziwem o opublikowaniu przeciekawej relacji z przedwojennej wyprawy pewnego Polaka rowerem przez Afrykę. Książka robiła wielką furorę w Polsce. To były początki sławy Kazika Nowaka. W styczniu 2010 roku przebywałem akurat w Kairze próbując, ze zmiennym skutkiem, przedzierać się przez meandry języka arabskiego, gdy wśród tamtejszej Polonii gruchnęła wiadomość o pasjonującej inicjatywie z Poznania: przez Afrykę jedzie sztafeta śladami bohaterskiego Rodaka! Egzaminy nie pozwoliły mi uczestniczyć w spotkaniu w Ambasadzie, ale zostawiłem namiary mej misji w RCA na wypadek, gdyby kiedyś w przyszłości nasi podróżnicy potrzebowali pomocy. A tymczasem, realia przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Nie tylko, że spotykam sztafetę Nowaka po raz drugi, ale i sam mam w niej uczestniczyć! Wielkie dzięki za tę autentyczną frajdę!

Preludium do przygody rozegrało się parę dni wcześniej. Jak już Wam wspomnieli, Ola i Zbyszek Styrułowie, Kap-Tourowcy na trasie Bouar - Bocaranga, pomagali mi pozbierać się w drodze po tym, jak wyprzedziło mnie koło mego własnego samochodu. Średnia to przyjemność - na szczęście nic się nikomu złego nie stało. Komizm sytuacji polegał na tym, że to ja miałem ich ubezpieczać, jadąc za nimi! Wyszło dokładnie na odwrót... To jest Afryka.

Umawiam się z bratem Arturem na odebranie "książki - pałeczki sztafetowej" na granicy z Czadem. Gore w stosunku do Ndim leży na północny wschód. Prosiłoby się koniecznie jechać na wschód, wzdłuż granicy, do miasta Paoua (czytaj: pała), by tam skręcić z "pałeczką" prosto na północ do granicy, za którą zaraz leży Gore. Ale z podobnych względów, jak wcześniej w Bouka, nie da się: całą strefę kontrolują rebelianci i nie wiadomo co im mogłoby strzelić do głowy. Decyduję się więc na drugą drogę w kierunku zbiegu trzech granic (RŚA, Kamerunu i Czadu), na północny zachód. Ja dowiozę pałeczkę do Ngaoundaye, a już przez samą granicę przewiezie ją do Artura nasz czadyjski współbrat, Nestor.

Perspektywa uczestnictwa w sztafecie daje mi nadto okazję wyrwania się na chwilę z forsownego rytmu zajęć. Od Wielkanocy bowiem nie mam czasu na wytchnienie. W każdą niedzielę uroczystości chrztów w poszczególnych wioskach rozleglej parafii, a w ciągu tygodnia doglądanie budowy i papiery w biurze.

Trasa
24 czerwca, w piątek, wyruszam rano, by przedostać się do Ngaoundaye. Używam specjalnie tego czasownika, bo choć to jedynie 45 km, to jednak góry. Malowniczy masyw Yade, idąc szerokim łukiem z zachodu ku północy, oddziela RŚA od Kamerunu i Czadu. Stary górotwór, niewysoki (ok. 1500 m), ale droga kręta i momentami karkołomna. W tych górach mieszka plemię Pana. Najwyższa góra dominująca na krajobrazem też nosi tę samą nazwę i jest otaczana nimbem sacrum. Pana mają swych pobratymców po stronie Czadu i Kamerunu (pozostałości bzdurnych podziałów kolonialnych). Przeciwnie do Czadyjczyków, są niewysocy, niezbyt też urodziwi, ale za to mają z nimi jedną wspólną cechę ? pracowitość. To dzielny ludek, choć doświadczony przez trudny los i w stałym zmaganiu się o wyżywienie z kamienistą glebą ich pól.

Najbardziej rzucająca się w oczy różnica: po stronie RŚA kamieniste góry, a w Czadzie płasko. Wybieram się rowerem. Terenowy, stary, bo go pamiętam odkąd tu jestem, ale jary. Piotr, lider tego etapu, doprowadził go niegdyś do stanu używalności, no i go używam. Na ramie nosi naklejkę z nazwiskiem swego pierwotnego właściciela, który go dał kiedyś misjonarzom: "Vittorino Montini" - ciekawostka - bratanek papieża Montiniego, Pawła VI...

Pierwszą część drogi planuję przebyć na skróty, prosto na północ, ścieżką między polami. Mogę nadrobić parę kilometrów zamiast objeżdżać szerokim łukiem góry Kondem i Diluki. Na dróżce spotykam stale mych chrześcijan, którzy nadziwić się nie mogą po co się tłukę rowerem po bezdrożu, jeśli w domu mam samochód. Ale tak z pewnością wyglądały drogi za czasów Kazika. Ścieżka szeroka na jednego człowieka, jej krańce porośnięte wysokimi już na pół metra trawami. Nie da się jechać szybko, bo wilgotne rosą trawy smagają nogi, a czasem kryją ścięte pniaczki drzew - można sobie narobić biedy. Co chwila kładki z kłód obalonych drzew nad ciekami wody, górki - dolinki i pola. Jest sympatycznie, co rusz pozdrawiam znajomych w polach: teraz okres plewienia. Mało kto siedzi we wsi.

Zmiana
Niedługo było czekać, by spełniło się porzekadło: Kto drogi prostuje, ten długo wędruje. Po przebyciu paru kilometrów, na małym zjeździe, jęknąłem w niewidoczną pod trawami dziurę - i po zawodach. Zdezelowane przednie koło blokuje się na hamulcu. Od razu znajduje się życzliwa pomoc, ale perspektywa jest jedna: zdemontować szczęki hamulca i wracać piechotą do domu. Ktoś powie: Stracony czas, dodatkowe kilometry w nogach i zepsute koło. Ale nie żałuję, bo spróbowałem choćby przedsmaku tego, co było kiedyś codziennym chlebem Kazika.

Wracam do domu pozdrawiając po raz drugi tych, których wcześniej wyprzedziłem. Kobiety z miskami na głowie, dziećmi na plecach i za rękę. Akrobatyka z miską na głowie to masowo uprawiany sport afrykańskich kobiet, podobnie jak to często w Polsce bywa, siatkówka pań z zakupami i koszykówka dla wynoszących śmieci do kubła. Dzisiejsza przejażdżka po buszu to dla mnie rozrywka - a moi parafianie pedałują tak całe kilometry, dzień w dzień... Pośród drałujących żwawo w pola spotykam też uczniów uczęszczających do szkół średnich w odległych miastach. Dla nich wakacje to perspektywa zapychania ramię w ramię z rodzicami, by zapewnić sobie środki na następny rok szkolny.

Po drodze myślę co dalej. Przyjdzie mi ze wstydem przesiąść się na samochód? Ale jest rozwiązanie. Mamy w domu jeszcze drugi rower, bez przerzutek, dzisiaj niesprawny. To mój przyjaciel z czasów rebelii gen. Bozize (obecnego prezydenta) z lat 2002/03. Gdy zbuntowani żołnierze uprowadzili nam wszystkie samochody, brat Andrzej przyjechał do mnie na tym rowerze, by dotrzymać mi kompanii w tych trudnych czasach. Na nim też jeździliśmy do buszu przez kilka miesięcy, aż do ustabilizowania się nieco sytuacji i powrotu pozyskanej z demobilu starej toyoty. Ten rower, który (nomen omen) sam nosi nazwę "rebeliant", poratował mnie i teraz. Pozyskałem od niego dobre przednie koło i choć spóźniony, mogłem ponownie ruszyć w drogę. Tym razem już główną, sfatygowaną, z dziurami i błotem, ale pewniejszą. Niebo jest dziś miłosierne. Duże zachmurzenie, więc słońce nie pali tak, jak to potrafi, ale na deszcz też się nie zapowiada.

Od nowa w drogę
W Ndim mijam posterunek wojskowych. Jak nigdy dotąd, dziś kompletnie umundurowani, siedzą przy gnieździe karabinu maszynowego. Jak się dowiaduję po drodze, ma to związek z przyjazdem samego prezydenta do pobliskiej Bocaranga i, co istotne, kolejnym etapem procesu rozbrojenia rebeliantów. Kontrolujący do tej pory część okolicy buntownicy, po przegranej w wyborach ich kandydata, mają za finansową rekompensatą składać posiadaną broń, by zintegrować się na nowo w życiu normalnego społeczeństwa. Oby tak się stało... Wystarczy tej bezsensownej pukawki.

Nad mijaną po paru kilometrach dużą wsią Kounang dominuje kamienisty pik góry Diluki. Można tam się wdrapać, by u jej stóp zobaczyć ślady ufortyfikowanej wioski sprzed wieku, a na samym szczycie - uroczysko. To tam pogańscy kapłani składali niegdyś ofiary i uprawiali magię. Przepiękny widok na całą okolicę. We wsi jest największa w całej parafii kaplica, bo jest tu prężna wspólnota katolicka. Nie przeszkadza to, by naprzeciwko, po drugiej stronie drogi, mieszkała czarownica. To moja znajoma. Myślałem nawet zrobić sobie z nią zdjęcie, by wam pokazać, ale nie było jej w domu. Zresztą mijane wsie wydają się jak wymarłe. Wszyscy są w polach o tej porze.

W domku na kurzej stopce
Wracając do wspomnianej, powiedzmy, może ładniej, czarodziejki. Ciekawy przypadek: ochrzczona i bierzmowana, córka przykładnych katolików zaangażowanych całą rodziną w życie wspólnoty. Wcale nie szkaradna starucha, lecz młoda kobieta po trzydziestce. Była kiedyś zamężna, ale chłop ją zostawił z trójką dzieci. Popadła w tarapaty finansowe, małe krętactwa, a potem w dziwną chorobę psychiczną, leczoną w misyjnym szpitalu bez skutku. Po paru miesiącach cierpień i zmagań wewnętrznych zaczęła twierdzić, że miała wizję aniołów czy też duchów przodków - któż to rozezna? Dość powiedzieć, że Nicole, bo tak ma na imię, zaczęła uchodzić wśród ludzi za nawiedzoną znachorkę i, więcej, za wiedźmę (czyli wiedzącą). Po mojemu sama się robi na wiedźmę, bo dość, że z natury niezbyt urodziwa, strzyże się na krótko i nosi jak facet, w spodniach i przydużej koszuli. Jedyne z kobiecości, co jej zostało, to drażniący z daleka zapach intensywnych perfum. Rzecz problematyczna, bo pretenduje do poznania, kto jest autorem rzuconego uroku na chorego czy nawet czyjejś śmierci. Jej wyroki niejeden raz doprowadziły do sądów nad domniemanymi złoczyńcami i krwi przelanej w linczach. Rodzina jednak i otoczenie bronią jej. Mają w głowach mieszankę idei przyjętego w zeszłym pokoleniu chrześcijaństwa z wszechobecnymi wierzeniami w czary. To też jest Afryka.

Ale i lukratywny aspekt jest nie do zignorowania. Za taki seans wymaga sumy ok. 30 euro, na co tutaj trzeba pracować cały miesiąc (jeśli ktoś ma szczęście pracy zarobkowej). I ludzie bulą ciepłą rączką... Nie łudźmy się. Znam ją osobiście, bo kiedyś dziewczyna śpiewała w chórze kościelnym (cała rodzina zresztą ładnie śpiewa, a jej siostra dyryguje). Ostatnio natomiast spotkaliśmy się w sprawie jej 10-letniej córki, którą mama-czarownica posyła na katechezę i która w przyszłym roku ma zostać ochrzczona. Niezła łamigłówka duszpasterska.

Wakacje
Ale jedźmy dalej. Powyżej spotykam Cecile, siostrę Nicole, przedszkolankę. Właśnie kończy się dzisiaj rok szkolny i wraz z grupą maluchów wracają do domu. Szkoła podstawowa natomiast skończyła już naukę dawno, przed dobrym miesiącem. Nie, żeby byli tacy geniusze, tylko taki system. Zaczynają w grudniu, by skończyć w maju. Łatwo domyśleć się jak opłakany jest poziom szkół państwowych. Przedszkole superwizuje siostra Mediatrice, dyrektorka prywatnej szkoły katolickiej, więc są zmuszeni realizować założony program. A pomyśleć, że przed laty szkoła w Kounang (założona jeszcze w czasach kolonialnych) była dumą całego regionu.

Za wsią mijam cmentarz. Trzeba wiedzieć, że tam jest, bo cały zarośnięty. Podobnie, jak wiadomo z relacji Kazika, również i teraz, na kopczykach grobów są krzyże, ale jeszcze częściej podziurawione garnki i inne sprzęty domowe.

W jaskini zbójców
Na piętnastym kilometrze zostawiam z prawej strony drogę wiodącą do trzech wiosek, która po 20 km kończy swój bieg na nigdzie niewidocznej granicy z Czadem. Tam po prostu jest busz, ziemia niczyja, gdzie polują ludzie z dwóch stron granicy. Na samym skrzyżowaniu sterczą ponad zieleń resztki paru domostw. Kiedyś była tu osada (w sango nazywają takie kilka domów kpe tene, czyli "uciec od problemu", bo jak żyjesz sam, nikt ci nie przeszkadza, nikt ci też nie pomoże). Ludzie odkryli, że zadomowiony tu odludek kieruje bandą rabusiów zwanych popularnie zargina. Puścili z dymem sadybę, a sam herszt salwował się ucieczką do Czadu. Nie na wiele mu się to zdało, bo ponoć sczezł tam w nędzy po paru miesiącach.

Oczko w głowie
Wjeżdżam do sektoru Jurków. Tak nazywamy między sobą wioski, gdzie dwóch braci Jurków postawiło w swoim czasie duże kaplice. Dziś obydwaj są już z powrotem w Polsce, ale ludzie wspominają ich ciepło i z wdzięcznością. Przy pierwszej, nowej kaplicy w Mboum Mbindoye, którą przed miesiącem poświęcił biskup Armando, stoi jej poprzedniczka, jeszcze z lat 50. XX wieku. Za mała, by pomieścić rozrastającą się wspólnotę. Ale dziś w wyludnionej wiosce znajduję jedynie synka katechisty i siwowłosego dziadka, który coś dłubie kopaczką przy domu.

W następnej wiosce, Nzoro, spodziewam się jednak grupy dzieci ze szkoły. Umówiliśmy się na spotkanie, gdy będę jechał. Przyjechałem późno, bo dopiero przed południem, ale grupka dziatwy na mnie czekała i zrobiliśmy parę fajnych zdjęć. Nzoro jest malowniczo położoną na pagórkach dużą wsią z tradycjami. Już za czasów przedkolonialnych była ważną siedzibą i dlatego tu, zaraz po II wojnie światowej, zainstalowała się pierwsza misja głosząca Ewangelię, protestanci z Ewangelicznego Kościoła Braci (Amerykanie). Do tej pory jest to ich centrum. Kiedyś była tu nawet szkoła dla pastorów, a przed dwudziestu laty, w jednym z budynków misji, stacjonował oddział legionistów francuskich. Wtedy cała koncesja była pięknie zadbana. Dziś świetne czasy przeminęły. Jedynie znaki wojskowe wymalowane na dachu uchowały się na świadectwo. Biali misjonarze już dawno wyjechali, a wspólnota ewangeliczna żyje własnym rytmem, używając minimum konieczne z dawnych struktur.

Katolicy pojawili się później i skromnie, ale mają tu swe trwałe miejsce. Taka jest tu specyfika społeczeństwa. Zdecydowana większość ludzi przyznaje się do chrześcijaństwa, a w każdej wiosce są przynajmniej 2-3 kościoły. Czasem to budzi animozje, ale częściej praktyczny ekumenizm, bo podziały konfesyjne przechodzą przez rodziny. Trzeba przecież jakoś żyć. I tak jest w tutejszym przypadku. Katolicy, którzy stanowią mniejszość, szarpnęli się na poważny wysiłek założenia szkoły podstawowej. Państwowa bowiem, jak wszędzie, rzęzi nieuleczalną słabością nauczania. Nieopłaceni i często skorumpowani nauczyciele na dłuższą metę po prostu olewają sprawę. Ostatnio br. Nestor, dyrektor szkoły Caritas w Ndim, i s. Mediatrice asystowali przy egzaminach na koniec szkoły podstawowej w Ngaoundaye. To jakieś centrum, podprefektura (powiat) przecież. Ale przy sprawdzaniu uczniowskich elaboratów często nie byli w stanie połapać się, w jakim języku taki absolwent podstawówki starał się pisać.

Pierwsza klasa nowej szkoły św. Lucji uczyła się najpierw w kaplicy, ale w następnych latach protestanci użyczyli starych budynków po szkole pastorów. Eksperyment się udał. Szkoła ma dziś trzy pierwsze klasy plus odział przedszkolny (po sześćdziesiąt maluchów w klasie). Dzieci stłoczone w małych pomieszczeniach, na byle jakich siedzidłach, które trudno nazwać ławkami, piszą na kolanach. Ale piszą i szkoła funkcjonuje. Rodzice założyli własny komitet i płacą czesne, bo wielu jest takich, którym zależy na edukacji dzieci. Pieczę metodyczną nad tą szkołą prywatną sprawuje s. dyrektorka z Ndim i efekty widać od razu na egzaminach. Nasze dzieci są najlepsze, bo po prostu uczone jak należy. Ciekawe jest doświadczenie modlitwy na początku czy końcu roku szkolnego. Odprawiam Mszę dla kościoła pełnego maluchów i ich rodziców. Ładnie śpiewają i liturgia przygotowana jak należy, ale wiem, że większość z nich to protestanci. Nic nie szkodzi - czytamy jedną Ewangelię.

Budowa
Jawi się teraz ewidentna konieczność, by wspomóc tych dzielnych rodziców w tym, co ich przerasta - w budowie nowej szkoły. Mamy już takie analogiczne doświadczenie w innej wiosce, w Zole, gdzie przy pomocy ofiarodawców z Polski polscy misjonarze dostawili trzy brakujące klasy i biuro. Noszę w sercu pragnienie wyjścia naprzeciw tej oddolnej inicjatywie rodziców z Nzoro i, jeśli o tym teraz piszę, to dlatego, że liczę na solidarność pasjonatów Afryki Nowaka.

Pełna puszcza
Za Nzoro czeka mnie kawał górzystego pustkowia. Nie taka jednak pustka, jakby się mogło zdawać. Po drodze, w odstępie jednego kilometra, spotykam aż trzy ciężarówki, których motory zdechły przy wspinaniu. Czekają teraz na wybawienie i części zamienne. To trwa często tygodniami. Gdy zatrzymuję się, by zrobić parę widoków, zewsząd dochodzą mnie głosy świadczące o ludzkiej obecności. Ci, którzy poopuszczali wioski, poprzenosili się na pola całymi rodzinami i tu obozują, żyjąc w prowizorycznych kabanach. Trudno kogoś dojrzeć w przepastnej zieleni, ale słychać nawoływania bawiących się dzieci, śpiewy kobiet i rozmowy.

Reminiscencje
Takie długie pedałowanie w samotności stwarza okazję do przemyśleń. Kazimierz Nowak w swoich czasach nie miałby za bardzo czego szukać w tych stronach. W swych wspomnieniach pisze o drodze automoblilowej łączącej Bangui z obecnym Sahr w Czadzie. Tak, z wielkim wysiłkiem i opozycją ze strony tubylców, Francuzi zbudowali jaką taką drogę, by dla transportu połączyć dwa zlewiska: rzeki Kongo na południu i Chari na północy zasilającej Jezioro Czad. W latach trzydziestych tutejsze tereny natomiast były jedynie z biedą kontrolowane przez administrację kolonialną. Zaledwie dziesięć lat przed jego podróżą, w 1923 roku, rozprawiono się tutaj z ostatnią w historii wyprawą łowców niewolników. Do tej pory bowiem Pana żyli w permanentnym strachu przed muzułmańskimi Haoussa z Ngaoundere, którzy, sprzymierzeni z pogańskimi Gbaya z południa, regularnie urządzali razzie. Dlatego też każda z obecnych wiosek ma swoją poprzedniczkę (Kelle), czyli ufortyfikowaną sadybę pośród skał i jaskiń. To była jedyna forma życia, by się obronić przed wrogami. Wspinając się na Górę Pana, do tej pory można zobaczyć pokaźne mury z poukładanych kamieni, przeszkadzające konnym Haoussa wspinać się wyżej. I tam oni właśnie połamali sobie w 1923 roku zęby, a sam ich wódz zginął. To tłumaczy też, dlaczego do tej pory islam bardzo słabo przyciąga tutejszą populację.

Przybyli później Francuzi uciekali się do przymusu zbrojnego, by dokonać pierwszego kroku cywilizacyjnego i nieufną ludność sprowadzić do dolin, gdzie wytyczano nową drogę. Kazik Nowak jechał przez kolonie Kongo i Oubangui?Chari w parę lat po powstaniu Kongo-Wara, rebelii, która była reakcją na wyzysk przez faktorie eksploatujące kauczuk i inne bogactwa. Był to też łabędzi krzyk macierzystej tożsamości czarnych odchodzącej w przeszłość pod naporem Europy. Ale to już całkiem inny, rozległy temat.

Głód
Gdy docieram do kolejnej wioski, Nzakoun, u podnóża majestatycznej góry Pana, zaczyna się już zjazd w stronę Ngaoundaye. Jest już dobrze po południu i w nogach mam godziny pedałowania, a w żołądku pusto. Woda też na wykończeniu. Duża to wieś, więc spodziewam się znaleźć jakieś małe co nieco, nawet jeśli ludzie są w polach. Obok zamkniętej przydrożnej restauracji tracę z pół godziny na oczekiwanie właścicielki, która nigdy się nie pojawi. Pustka we wsi i w żołądku. Zaczynam doceniać istnienie choćby byle jakiego cukierka, którego normalnie nie dotykam, ale który teraz podbudowałby mój zachwiany bilans energetyczny. Nie ma rady. Pedałuję dalej. Wiem, co mnie czeka, bo do Nzakoun drapałem się parę razy na rowerze, gdy przed pięciu laty byłem tu przez kilka miesięcy przelotnym proboszczem. Wtedy most na Lim był jeszcze nieodbudowany od czasu, jak zerwała go wielka woda. Miałem wtedy wybór: do mych dwóch wiosek po drugiej stronie brzegu jeździć pirogą, a potem 15 km na rowerze, lub też objeżdżać góry od drugiej strony: 120 km samochodem. Decydowałem się na ten pierwszy wariant.

Ciąg dalszy na stronie www.afrykanowaka.pl

Relacje na Włóczykiju 2011