Relacje

- Afryka Nowaka - wyprawa szlakiem Kazimierza Nowaka. Relacja z etapu 17

Już 532 dzień sztafety. Wczoraj uczestnicy przekroczyli równik podczas 18 etapu o nazwie "Kongo Brazzaville". Etap 17 odbył się natomiast w całości na wodzie. Zapraszamy do przeczytania fragmentu relacji z tego etapu.

Etap 17 - Łodzią przez DR Konga - "Zagubiona rzeka? - Relacja z etapu wodnego

"Misja w Luebo, w której wiele nocy spędził Kazik, zapewnia nam spokojny sen. Jednak już o świcie budzi nas zdenerwowany ksiądz Edward z informacją, że pilnie musimy zgłosić się na posterunek. Mozolnie pakujemy cały sprzęt do Toyoty i w pełnym składzie plus ksiądz, kluczymy dziurawymi uliczkami w stronę centrum.

Nie wiemy, czy nasze białe twarze ujrzą jeszcze światło dzienne, więc wcześniej postanawiamy załatwić obowiązki wyprawowe. Ksiądz kontaktuje się z odpowiednimi ludźmi i uzyskujemy zgodę na przymocowanie tabliczki na głównym placu... i tu uwaga!!!, na cokole pomnika wystawionego na cześć prezydenta Kabili. Łzy cisną nam się do oczu, kiedy mocujemy tabliczkę na pierwszym oficjalnym pomniku Kazika. Potem oczywiście jest przemowa, brawa, uściski dłoni, rozdawanie nowakowych pamiątek i tradycyjnie ogólne szaleństwo!

W końcu, po porannych emocjach, stajemy przed odrapanym budynkiem, który w żadnym razie nie przypomina siedziby tak poważnego urzędu jak posterunek. W środku, w małym, obskurnym pokoiku, wita nas dwóch zaskakująco miłych urzędników imigracyjnych oraz stare biurko, dwa krzesła, ławka dla "gości" oraz niepokojąco zamyślony prezydent Joseph Kabila zerkający ze ściany. Zamyślenie prezydenta nie jest przypadkowe, gdyż w listopadzie zbliżają się wybory i pilnie musi coś "wykombinować", bo opozycja bezczelnie kąsa Josepha po łydkach.

Siadamy na wąskiej ławce, a ksiądz pełni rolę tłumacza. Dwóch oficerów dzieli się biurkiem. Ważniejszy siada centralnie, natomiast ten mniej ważny, z boku. Kiedy panowie mają już przybrać poważne miny, atakujemy paczką papierosków marki Stella oraz "oficjalnym" pismem z konsulatu, informującym, iż projekt jest wspierany przez oba ministerstwa oraz służy krzewieniu kontaktów pomiędzy Polską i Kongo.

No i mamy impas, bo w standardowy plan łupienia przyjezdnych wkrada się kompletnie nowa zmienna. Zapada kilkuminutowa cisza, w trakcie której panowie bezgłośnie ruszają ustami w rytm napisanego testu, a ich skorumpowane urzędnicze mózgi mozolnie analizują wszystkie warianty dalszych działań - czy odpuścić i nie narażać się na niezadowolenie czynników nadrzędnych, czy kroić standardowo?

Każdy urzędnik spotykający białego turystę, zawsze podejmie próbę wymuszenia, wyłudzenia, bądź wyproszenia łapówki. Większość jednak, podejmuje działania bez specjalnej wiary w sukces, tak dla zasady, aby następnego dnia rano móc bez wyrzutu spojrzeć w lustro. Dlatego przyjęcie odpowiedniej taktyki, polegającej na ogół na bezradnym rozkładaniu rąk, niezrozumieniu tekstu oraz wysupłaniu kilku papierosów z wymiętolonej paczki, daje gwarantowany efekt. Oczywiście zdarzają się jednostki oporne, ale tych próbujemy przeczekać, w myśl zasady - nie mam kasy, mam dużo czasu i... nie gadam z tobą!

Ta niezwykła sytuacja kiełkuje jednak nieoczekiwanym rozwiązaniem, a mianowicie telefonem do centrali w Kanandze i wariantem... protokolarnym.

Po odłożeniu telefonu, oficer z uśmiechem informuje nas, że wszystko jest w porządku, ale nie przeprowadziliśmy jakiś tam procedur w Katandze i musimy zrobić do tutaj. Koszty "administracyjne" wycenia na 26 tys. F (29$) i rozlicza je dokładnie: 1.000F to koszt telefonu do Katangi, a 25.000F to koszt przepisania wszystkiego z naszych paszportów, sporządzenia notatki, przystawienia kilku pieczątek oraz osobistego odkonwojowania nas nad rzekę, celem naocznego potwierdzenia, że opuściliśmy gościnne progi Luebo. Uważamy, że cena jest bardzo uczciwa i jak rzadko, płacimy z uśmiechem.

Kiedy w końcu dopinamy zawiłe formalności, w towarzystwie większości urzędników w mieście, policji imigracyjnej oraz tych, którzy aktualnie nie mają nic ważnego do roboty (czytaj całe miasteczko), ruszamy nad rzekę.

Łagodny piaszczysty brzeg oraz sprawna akcja policji zapewniająca nam minimum pola manewru, co umożliwia sprawne przygotowanie sprzętu oraz wstępny przepak.

Patrzę na rzekę. Tuż powyżej przystani, Lulua straszy jeszcze groźnymi kataraktami, jednak od Luebo bieg rzeki ma być spokojniejszy.

Po dwóch godzinach "Staruszek" z "Rysiem" kołyszą się na niespokojnej wodzie, gotowi na wielką przygodę!

Rzeka miło nas zaskakuje. Spieniony nurt szybko ustępuje i Lulua zaczyna miękko zatapiać się w gesty las równikowy. Brzeg powoli ginie w zieleni, a ciemna woda zdaje się płynąć tulona przez potężne konary drzew.

Nocujemy na piaszczystej mierzei. Biały, miękki piasek, nieskalany najmniejszym śladem. Bajka!

Wierzymy jeszcze w obecność forfiterów (krokodyli) i innej drapieżnej zwierzyny, więc kąpiel opłacamy nerwowym obserwowaniem lustra wody, a noc pełną czujnością i przyśpieszonym biciem serca. Niestety kolejne dni rozwiewają marzenia o krokodylach zsuwających się na nasz widok do wody, śmiertelnie groźnych hipopotamach patrolujących brzegi rzeki, czy małp obserwujących nas z gęstwiny. Niestety w przeciwieństwie do flory, fauna rozczarowuje nas mocno, a właściwie rozczarowuje nas człowiek, który zjadł wszystko co nie żyje głęboko pod ziemią lub nie szybuje wysoko nad koronami drzew.

Wojny, setki tysięcy uchodźców, czy w końcu szalony przyrost naturalny, niesie zwierzętom zagładę. Poza Parkami Narodowymi, wolno żyjące duże zwierzęta to absolutna rzadkość. Podobna sytuacja panuje w całym, targanym konfliktami regionie. Kiedy byłem we wschodnim Kongo, w Ugandzie i Rwandzie, sytuacja była jeszcze bardziej dramatyczna. W najstarszym afrykańskim Parku Narodowym Virunga, na potężnym obszarze sawanny, nie spotkałem kompletnie nic! Jedyną atrakcją był sympatyczny Ranger (strażnik parkowy), prezentujący z zapałem techniki skradania do wyimaginowanej zwierzyny. Gdyby nie Goryle, których wytropienie w dzikich ostępach lasu wysokogórskiego zrekompensowało cały trud wyprawy, byłoby smutno i straszno.

Po dwóch dniach wytrwałego wiosłowania, nasza spokojna poczciwa Lulua, miesza swój nurt z jasno-piaskowymi wodami Kasai, rzeką, która będzie nam towarzyszyć przez następne 750km.

Przez pierwsze dni Kasai wiję się pomiędzy lesistymi pagórkami, rozwidla i ozdabia swoje koryto niezliczonymi wyspami i piaskowymi mierzejami. To one są najczęściej miejscem biwaku. Do wiosek zaglądamy tylko w ciągu dnia i to tylko do tych najmniejszych. Duże wioski zawsze witają nas zawsze nadpobudliwym gwarem, wręcz histerią. Dziesiątki krzyczących dzieciaków i natarczywych dorosłych, praktycznie uniemożliwia nawiązanie rozmowy, czy próbę zakupu jedzenia. W małych osadach wita nas tylko kilka osób, zaraz zjawia się szef wioski, krzesełka, jakiś stolik. Możemy spokojnie porozmawiać, opowiedzieć o Nowaku, potargować się z uśmiechem o owoce.

Kiedy mijamy Ilebo (dawne Port Francqui) dostrzegamy samotną chatę, przycupniętą tuż przy piaszczystym brzegu. Kiedy podpływamy na powitanie wychodzą nam dwie kozy, parę kaczek, drób oraz czerstwy mężczyzna w średnim wieku. To jedno z takich miejsc, w których koniecznie trzeba się zatrzymać. Usiąść w cieniu, porozmawiać, wypić kawę, poczuć jak czas zwalnia.

Kiedy pytamy o wiek, pisze na piasku 1950, potem dopisuje pod spodem 2011 i odkreśla linią. Dopiero po kilku chwilach pojawia się wynik...

Po pięciu dniach wiosłowania docieramy w okolice plantacji Basongo, w której to bawił Kazik 13 lipca 1935 i bez specjalnego zachwytu pisał - "...bo zamiast podać kolację, podano trunki - a zwłaszcza wstrętną whisky - której woń sama, działa mi na nerwy..."

Na szczęście, zamiast wstrętnej whisky, dostajemy cudownie zimne piwo, a kolejne butelki zbliżają nas z kolejnymi najważniejszymi osobami na plantacji. Poznajemy wiec: szefa plantacji - holendra Mr. Franka Smith'a, głównego inżyniera - francuza Pascal'a oraz agronoma - belga Flirian'a. Kiedy nadchodzi wieczór, biesiadę przenosimy do willi szefa, ale najpierw na jej frontowej ścianie lokujemy kolejną wyprawową tabliczkę, a potem w wygodnych, jeszcze postkolonialnych fotelach, rozmawiamy o plantacji i o Kongo.

Plantacja powstała w 1923 roku i zajmowała się produkcją oliwy z miąższu owoców palmy Elaeis oraz półproduktu w postaci rozdrobnionych orzechów, z których, po przewiezieniu do Europy, także wytwarzano oliwę. W latach siedemdziesiątych, kilka lat po tym jak Mobutu znacjonalizował gospodarkę, plantacja upadła, a dziesiątki tysięcy drzew zostało wyciętych.

Miejsce to "wskrzesił" trzy lata temu kapitał belgijski. Już w tej chwili jest to największa plantacja palmy olejowej w Kongo. Codziennie 3,5 tyś. robotników sadzi, pielęgnuje i wytłacza z owoców kilka tysięcy litrów oleju, który zostaje przerobiony na margarynę i mydło.

Frank jest pewien, że w polskiej margarynie, też czuć smak jego oliwy :)

Kiedy pytam, o realia prowadzenia biznesu w Kongo, ścisza głos i mówi, że wszyscy są tu skorumpowani i mimo, iż jest to projekt flagowy, który ma zachęcić zagraniczne korporacje do inwestowania i tak trzeba płacić za wszystko ekstra. No cóż, pewno urzędnicy niższego szczebla nie zostali wtajemniczeni i status uprzywilejowanego, projekt stracił zaraz po opuszczeniu budynku ministerstwa.

Z kronikarskiego obowiązku muszę wspomnieć jeszcze o biednym policjancie, który przyjechał z kontrolą tuż po naszym przybyciu na plantację. Niestety nasz napięty grafik spotkań oraz "ochrona" Franka, nie pozwoliły oficerowi na podjęcie choćby próby wyłudzenia kasy. Przesiedział więc gapa cały dzień, wpatrzony jak sroka w nasze paszporty oraz książeczkę pałeczkę. Kiedy spotkaliśmy go zaspanego na drugi dzień rano, miał przepisaną do służbowego kapownika lwią część wpisów oraz chyba wszystko z naszych paszportów. Niestety znów towarzyszył nam Frank...

Upss! ;)"
(Janusz Adamski)

Relacje na Włóczykiju 2011