Gryfiński Festiwal Miejsc i Podróży - Włóczykij

ProgramBiletyNoclegKontakt / OrganizacjaKino Gryf

Afryka Nowaka - wyprawa szlakiem Kazimierza Nowaka. Relacja z etapu 18

Mija już 559 dzień wyprawy Afryka Nowaka. Obecnie uczestnicy przemierzają Republikę Środkowoafrykańską, jeden z najtrudniejszych etapów całej sztafety. Zachęcamy do przeczytania krótkiej relacji z etapu wcześniejszego przez Republikę Konga o nazwie "Skąpani deszczem przez lasy równikowe".

Brazzaville - Djambala.

"Gorączkowe były nasze przygotowania do 18. etapu Afryki Nowaka przez Republikę Konga (dawniej Kongo Brazzaville), bowiem etap ten był pierwszym etapem rowerowym po dwóch, pieszym i wodnym, które przebiegały przez Demokratyczną Republikę Konga (dawniej Zair). Całą rowerową logistykę w Polsce i tam, w Afryce, trzeba było zorganizować na nowo, a że w momencie startu było nas tylko dwóch, Maciej Pastwa (lider) i ja, Romuald Deja (uczestnik), nie było to proste. Do tego dochodziła granica pomiędzy dwoma państwami Kongo, czyli prom przez rzekę Kongo pomiędzy Kinszasą a Brazzaville - granica okryta złą sławą.

Po rozważeniu za i przeciw zdecydowaliśmy, że tylko Maciej poleci do Kinszasy, by odebrać sztafetową pałeczką od etapu wodnego, natomiast ja polecę wprost do Brazzaville, zabierając ze sobą cały sztafetowy sprzęt rowerowy. Uczyniliśmy tak, chcąc uniknąć niepotrzebnych opłat i problemów granicznych na rzece Kongo. Plan się powiódł - 2 kwietnia spotkaliśmy się w centrum Brazzaville i od razu postanowiliśmy wyruszyć. Znaliśmy dość dobrze trasę Kazimierza, miejscowości przez niego odwiedzane oraz trudności, które napotykał na trasie.

Ale już na samym początku czekały na nas niespodzianki. Dość szybko za Brazzaville skończył się asfalt. Podążając do Mayama, pierwszej miejscowości, do której dotarł Kazimierz po wyjeździe z Brazza, na drodze pełnej piaszczystych kolein spotkaliśmy Roberto, białego mieszkańca Kongo, potomka francuskich kolonialistów. Roberto porusza się po drogach Kongo na motocyklu terenowym, z którego omal nie spadł, kiedy nas zobaczył. Szczerze odradzał tam tę drogę, wyjaśniał, że jest ona w znacznie gorszym stanie niż za czasów kolonialnych, kiedy to była przez ówczesną administrację dozorowana. Dziś nie podlega żadnej kontroli, a jej standard nie jest, jak kiedyś, wyznaczany bosymi stopami tubylców, lecz kołami samochodów, które usiłują przez nią przejechać. Dodatkowo w rejonie tym stacjonuje sporo wojska, czuwając nad stabilnością regionu wobec zagrożenia ze strony grup rebeliantów zwanych NINJA. Przemówiły do nas te argumenty, więc postanowiliśmy nieco zmodyfikować trasę i dotrzeć do nowakowych miejsc położonych nieco dalej na północ.

Wróciliśmy na drogę główną południe-północ, która, choć asfaltowa, to jednak nie ułatwiała nam jazdy, musieliśmy bowiem wspinać się z doliny rzeki Kongo na płaskowyż położony na północny zachód od Brazzaville. Od razu też poznaliśmy naszego największego przeciwnika w pokonywaniu kilometrów - słońce. Słońce, które nie cieszy, a jeśli uda mu się wyjść spoza chmur, wtedy wydaje się wręcz, że chce zabić. Jemu na przekór, na horyzoncie pomrukiwały grzmoty i pioruny, by co którejś nocy rozkwitnąć soczystą burzą.

Podczas podjazdu ponownie spotkaliśmy Roberto. Pocieszył nas, że tuż tuż i podjazd się skończy, ale za kilkadziesiąt kilometrów jest jeszcze jeden - na szczęście już tylko kilkukilometrowy, w dolinie rzeki Lefini. Wiedzieliśmy, że i jemu musimy dać radę, bo alternatywy nie mamy żadnej. Po prostu musimy. Litry potu spływającego nad i po kierownicy roweru potwierdzały, że to dla nas wysiłek nie lada."

Djambala - Obouya

"Wreszcie odbijamy w kierunku zachodnim z głównej trasy płd-płn w do miejscowości Djambala, gdzie Nowak dotarł po "24 godzinnym marszu". Nadal był to asfalt, gorszy lub lepszy, ale za to trasa w miarę płaska. Pierwsze noclegi u Prezydentów wiosek pozwalają nam się zapoznać ze zwyczajem, że honorem Prezydenta jest dać podróżnikowi dach nad głową, niezależnie od tego kim on jest i dokąd zmierza. Ten dach nad głową nader skromny, bo faktycznie tylko dach z zasuszonych liści, często bez ścian i spaniem na ziemi, ale tyle wystarczało aby "na sucho" przespać noc i obronić się przez burzą. Każdy taki Prezydent wyposażony jest w insygnia władzy, którymi jest pieczątka i zdjęcie urzędującego Prezydenta kraju. Pieczęć ta znajduje swój odcisk w posiadanych przez nas książkach i przewodniku. Wieczory spędzone w towarzystwie lokalnej społeczności sprzyjają nawiązaniu przyjaznych kontaktów, czego wyrazem jest serdeczne rozstanie następnego ranka.

Z Djambala ruszamy dokładnie nowakowym szlakiem, drogą która oznaczona jest na mapie jako "dostępna całorocznie z trudnościami w porze deszczowej". My jesteśmy w porze deszczowej, to też towarzyszą nam liczne i głębokie kałuże wymagające maksymalnej koncentracji dla uratowania się przez upadkiem. Nie mijają nas żadne samochody, bo standard drogi jest taki, że można ją pokonać tylko na rowerze, pieszo lub motorem. Jedziemy otoczeniu przez bezkresne sawanny, których wysokie trawy bezlitośnie wcinają się w drogę tnąc po ciele. Opisując ten odcinek drogi można by właściwie użyć słów Kazimierza, tak niewiele się zmieniło. Na nieliczne wioski składa się zabudowa z żerdzi drewnianych wypełnionych gliną i dachem wykonanych z zasuszonych liści. Jedyną oznaką, że nie jesteśmy już w latach 30-tych ubiegłego wieku jest ubiór mieszkańców, na który składają się spodnie, koszule, które zapewne chroniły już nie jedne nogi i ramiona. W wioskach tych też korzystamy z gościny Prezydentów, wieczorem wioska czasami daje nam spontaniczny koncert przy dźwięku tamtamów. Sporą satysfakcję daje nam świadomość, że poruszamy się dokładnie nowakowym szlakiem, mijamy mijane przez niego wioski, dwukrotnie przeprawiamy się pirogą w miejscach, w których i on się przeprawiał.

Leketi, miejscowość, gdzie Kazimierz zatrzymał się w misji katolickiej, a dotarł tam skrótem, "ścieżką tubylczą". I my chcemy ten skrót odnaleźć, odbijamy od drogi, czyli ścieżki głównej, przeprawiamy się w bród przez rzeczkę, ale, okazuje się, że jest to fałszywy trop. Zmuszeni jesteśmy rozbić namiot na zupełnym pustkowiu, a nazajutrz wrócić do ścieżki głównej. Osłodą tej nieudanej przeprawy jest odnalezienie w gąszczu nadrzecznej dżungli tubylczej gorzelni, której produkty degustujemy, tym bardziej, że gospodarze chętnie zachwalali swoje wyroby. Do Leketi jednak docieramy, trochę na około jadąc z piaszczystą drogą pełną głębokich kolein wyżłobionych przez chińskie ciężarówki wiozące budulec dla budowanej drogi z Kongo do Gabonu.

Bundżi, miejscowość szczególna podwójnie. Raz, że tu Nowak spotkał swego krajana, Brata Wesołowskiego, a po wtóre, że my spotkaliśmy się z Pawłem Kilenem, trzecim uczestnikiem naszego etapu, który będąc w podróży rowerem po Afryce od listopada ubiegłego roku właśnie tam nas dogonił. Od tego miejsca jedziemy w trójkę. W Bundzi poznajemy proboszcza misji katolickiej, od którego zyskujemy dobre referencje na następne noclegi. Pozostawiamy tam też pierwszą tabliczkę upamiętniającą podróż Kazimierza, tabliczkę która zawiera informacje 3 językach - polskim, francuskim i Lingala.

Z Bundżi docieramy do Obouya, miejscowości położonej na głównej drodze pld-płn."

Obouya - Ouesso

"Obouya to miejscowość na drodze głównej południe - północ położona w połowie drogi między Brazzaville a metą naszego etapu. Nie zamierzaliśmy tu nocować, jednak moja niemoc spowodowana zaniedbaniem właściwego nawadniania organizmu, przy mocnym słońcu tego dnia, tak mnie osłabia, że zmuszeniu jesteśmy tu poszukać noclegu. Życzliwy urzędnik miejscowej administracji udostępnia nam duży pokój w budynku administracyjnym wraz z toaletą i wodą w wiadrach, co jest darem losu przy mojej słabości tej ze słonecznego dnia jak i "żołądkowych nocnych koncertów". Rano jednak mobilizuję się i już o ósmej jesteśmy na rowerach. Cel: Owando, dawniej (za Kazimierza) Fort Rousset, gdzie Kazimierz odpoczywał kilka dni. Ku mojej radości i radości Kolegów wytrzymałem etap i popołudniem docieramy do tego sporego miasteczka jadąc po drodze asfaltowej. Kierujemy się ku misji katolickiej, o której wiemy, ze udostępnia noclegi podróżnym, jak się jednak okazuje dość drogie. Jednak wspomnienie o proboszczu w Bundzi, zdjęcie z nim, otwiera nam drzwi do ukrytej na początku gościnności i serdeczności misjonarzy i gospodarzy misji. Udostępniają nam pokój, śpimy na podłoże, ale pod dachem i bezpiecznie, i jest niedaleko do toalety, i woda pod prysznicem się zdarzyła. Zaprzyjaźniamy się z gospodarzami, pozwalają nam umieścić przy biurze głównym misji Nowakową tabliczkę, organizują nawet wiertarkę do jej zamocowania. Nazajutrz pamiątkowe zdjęcia i wyruszamy.

Narastają emocje, bo tego dnia mamy osiągnąć równik. Docieramy do niego w Makoua nad rzeką Likouala. Skwapliwie poszukujemy znaków wskazujących 0' szerokości geograficznej. Znajdujemy 2 monumenty odległe od siebie o 100 metrów, co Maciejowi nie daje spokoju, wyciąga gps-a wyznacza jedynie słuszną linię równika, zgromadzeni policjanci z pełną powagą kamieniami uaktualniają mapę świata. Z Makoua, po dniu odpoczynku przeznaczonym na higienę, podreperowanie rowerów, wyruszamy już nie na asfalt, lecz afrykański szutr, który będzie już nam towarzyszył do samej mety. Trochę się go obawiamy, bo Przewodnik Bradta opisuje tę trasę, jako dla tych, którzy są wystarczająco szaleni by dotrzeć do Ouesso lądem. Ale ruszamy. Kończy się "cywilizacja", dookoła dżungla, co jakiś czas mała wioska. O tym, że jesteśmy w miejscach, których świat zapomniał, przekonujemy się na trasie, gdzie jedyną naszą żywnością, w którą się możemy zaopatrzyć w wioskach są owoce. A więc zajadamy się avocado, papajami, bananami, pomarańczami. Wodę czerpiemy ze strumieni, które są też dla nas miejscem kąpieli. Ponownie korzystamy z noclegów u Prezydentów wiosek otoczeni przychylnością mieszkańców. Solidnie dają nam w kość liczne zjazdy i podjazdy, które wyciskają z nas litry potu. Szczególnie trudno jest Pawłowi, który ma problemy techniczne ze swoim rowerem i zmuszony jest go na każdej górce prowadzić, choć z resztą to i tak nas to zbytnio nie dzieli, bo i my prowadzimy rowery w miejscach dużych i piaszczystych podjazdów.

Pełni niepewności zjeżdżamy w dolinę rzeki Mambili, gdzie w czasie wojny domowej w latach 90-tych ubiegłego wieku zniszczony został most. W przewodniku Bradta czytamy o skomplikowanej przeprawie przez rzekę. Na szczęście są to informacje nieaktualne, bowiem jest most tymczasowy, a obok budowany jest solidny most betonowy, oczywiście przez firmy chińskie, jako jedyne obce firmy w Kongo. Budują drogi, mosty, linie energetyczne. Wypatrujemy też zwierząt, jednak tylko małpy spoglądają na nas z drzew, choć niestety nie tylko z drzew, bo i z taczek, którymi myśliwi wiozą je z dżungli.

I nadszedł czas powitania mety, czyli dotarcie do Ouesso położonego nad rzeką Sangha, przy granicy z Kamerunem. Tu przyjmuje nas w swoje progi francuski biskup regionu Sangha, dostępujemy też zaszczytu śniadania w jego towarzystwie. Udaje się nam też rozpropagować postać Kazimierza Nowaka i naszego Projektu w miejscowym radiu, gdzie udzielamy wywiadu. Czas powitania mety, ale też czas rozstania, Maciej i Paweł zostają na następny etap, ja wracam autobusem publicznym do Brazzaville (14 godz.), później samolotem do Europy. Przez okno odjeżdżającego autobusu widzę kartkę, która trzyma Maciej: "Romek, zostań z nami w Afryce". Łza się w oku kręci... Bon voyage 19-ty etapie!"

Tekst: Romuald Deja

na Wóczykiju 2010

Wyszukiwarka WŁÓCZYKIJA

WYSZUKAJ WEDŁUG FRAZY LUB DATY

wybierz datę:

podaj rodzaj sortowania:

z tekstem w nazwie lub autorze:

WYSZUKAJ WEDłUG KATEGORII

wybierz kategorię:

wybierz numer festiwalu lub zaznacz inne pokazy:

podaj rodzaj sortowania:

WYSZUKAJ VIDEO

wybierz numer festiwalu lub zaznacz inne pokazy:

podaj rodzaj sortowania:

POLECAMY